10/11/2025
Moi Drodzy,
książka jest gotowa. Napisałam ją — a teraz zaczyna się ta część, w której papier spotyka się z rzeczywistością, czyli przygoda z wydawnictwem.
To nie jest książka do kawy ani na toaletę.
To język cyniczno-liryczny — nie po to, by się podobał, ale żeby zostawił ślad tam, gdzie zwykle nie zaglądamy.
Nie ma tu afirmacji. Nie ma „będzie dobrze”. Nie ma sukces story.
Jest życie — to, które boli, śmierdzi i czasem leży na podłodze, udając, że śpi.
Ale też to, które — mimo wszystko — uczy oddychać, nawet jeśli płuca są jeszcze pełne popiołu.
Z ironią i czułością rozbieram mity o depresji na części pierwsze.
Pokazuję, że siła nie ma nic wspólnego z uśmiechem.
Czasem to po prostu fakt, że nadal wstajesz.
To dopiero początek.
Śledźcie dalej — bo dalej będzie jeszcze ciszej, ostrzej i bardziej prawdziwie.
A ja… już piszę kolejną.
Tym razem o tym, jak to jest trwać w relacji z osobowością narcystyczną.
Narracja, emocje, i tytuł, który mówi sam za siebie:
„I tak nikt Ci nie uwierzy…”
Mała wrzutka...
CZĘŚĆ IV: ŚWIAT, KTÓRY LUBI DEPRESJĘ W FILTRZE SEPII
Rozdział 15: Influencerzy od cierpienia, czyli jak sprzedać ból w estetycznym filtrze
Depresja jako trend. Trauma w wersji premium. I smutek, który musi wyglądać dobrze w pionowym kadrze.
Cierpienie ma teraz ładne kolory. Nie krzyczy, nie śmierdzi, nie budzi paniki. Ma pastelowe tło, kubek z kawą i podpis „self-care”. Tak właśnie wygląda nowoczesna depresja na Instagramie – wypielęgnowana, w filtrze „Melancholia™”, podpisana hasztagiem . Influencerzy od cierpienia wchodzą na scenę i z westchnieniem mówią: „Pamiętajcie, nie zawsze jest dobrze”. Ich włosy są lekko potargane, ale w sposób kontrolowany. Ich smutek – perfekcyjnie oświetlony ring lightem. Ich łzy – rzadko prawdziwe, częściej z eyelinerem w tle.
Nie zrozum mnie źle. Mówienie o zdrowiu psychicznym to rzecz święta. Ale problem zaczyna się wtedy, gdy smutek staje się contentem, a trauma – walutą. Gdy depresja przestaje być bólem, a staje się strategią marketingową. Wtedy z cierpienia robi się performance – coś między reklamą środka uspokajającego a medytacją sponsorowaną przez firmę od kubków z napisem „You got this”.
Oto świat, w którym autentyczne cierpienie przegrywa z dobrze wypozycjonowanym bólem. W którym łzy muszą wyglądać dobrze w pionowym kadrze. W którym wstawiasz zdjęcie z podpisem „dzisiaj trudno”, ale już za godzinę sprawdzasz, czy ktoś kliknął serduszko, bo przecież bez tego Twoje emocje się nie liczą.
Influencerzy od cierpienia nie kłamią – oni po prostu estetyzują dramat. Opowiadają o terapii tak, jakby to była wycieczka spa. „Zrozumiałam, że wszystko, czego potrzebuję, to JA” – mówią, a Ty słuchasz i masz ochotę zapytać: „Serio? Bo ja potrzebuję psychiatry, trzech dni snu i spokoju od własnych myśli.” Ale tego nikt nie powie na stories. Bo to się nie klika.
To nie jest atak na ludzi, którzy się dzielą swoim bólem. To jest gorzka kpina z tego, że świat potrafi go przeżuć i sprzedać w wersji zrównoważonej, estetycznej, pastelowej, że z depresji robi się trend – taki jak minimalizm albo matcha latte.Kiedy ból staje się modny, tracimy do niego szacunek.
Zaczynamy wierzyć, że jeśli cierpimy „nieładnie” – z tłustymi włosami, pustym wzrokiem i smutkiem, który nie mieści się w opisie pod zdjęciem – to coś z nami jest nie tak. Bo przecież smutek też musi być „estetyczny”. Bo jeśli nie potrafisz cierpieć z wdziękiem, to nie zasługujesz na lajki współczucia.
Prawda jest taka, że prawdziwe cierpienie jest brzydkie. Nie inspirujące. Śmierdzi potem i brakiem sensu. Nie robi się z niego rolek. Nie ma morału. Nie kończy się cytatem z Paulo Coelho. Prawdziwe cierpienie siedzi w kącie, z kocem, wpatruje się w ścianę i nie ma siły nawet napisać „dzisiaj gorzej”.
Nie ma w tym nic romantycznego. Ale właśnie w tym – w tej surowości, bez filtra i bez odbiorców – kryje się prawda o człowieku. O jego samotności, o jego wrażliwości, o tym, że czasem po prostu nie ma nic do pokazania... c.d w książce