10/11/2025
SURVIVAL.
24 godziny w lesie. 24 godziny szczęścia.
Las, przyroda i Natura są moim "domem", moją "oazą", w której czuję się nieprzeciętnie dobrze, bezpiecznie, a wręcz komfortowo. Decydując się wziąć udział w szkoleniu, podczas którego biwakuje się w lesie i zdobywa ważną wiedzę i umiejętności, przydatne w survivalu oraz w życiu, nie wiedziałam, że planowany jest nocleg bez namiotu czy chociażby hamaka. Musiałam się więc zmierzyć z największym wyzwaniem tego całego dwudziestoczterogodzinnego szkolenia czyli... z własnym strachem. Tak, to ON okazał się moim największym wrogiem, który z euforii i pięknej ekscytacji, która wcześniej mi towarzyszyła, zaczął przeradzać się w dość ciekawe scenariusze, a ten, którego się najbardziej obawiałam, to że ja, moje ciało i moja głowa, nie poradzą sobie z noclegiem na początku listopada w pięknej scenerii ciemnego, "esterpolowskiego" lasu, gdzie miał się odbyć ten biwak. Moja bogata wyobraźnia wcale nie podsyłała mi scenariuszy zagrożeń z zewnątrz, na przykład spotkań z dzikimi zwierzętami, z którego domu postanowiliśmy jako nieproszeni goście skorzystać, ale dotyczyła wizji, że mogę doświadczyć skrajnego wyziębienia i hipotermii, która może zagrozić mojemu życiu. I mimo zapewnień organizatora, że do tego (dzięki wspólnym działaniom uczestników) nie dopuścimy, to lęk przed tym był przeogromny i wręcz było blisko, abym z tego survivalowego marzenia zrezygnowała. Kiedy po kilku godzinach szkolenia, po zachodzie słońca, wędrowaliśmy z dość ciężkimi plecakami, aby dostać się na nasze miejsce biwakowe, usłyszeliśmy kilka pięknych opowieści o mieszkańcach tamtych okolic, między innymi o tym, że bytuje tam rodzina wilków. Po wybraniu miejsca naszego biwaku, pośród pięknych dębów i buków, które można było szczątkowo zobaczyć, oświetlając je latarką czołówką,
zaczęliśmy organizować nasz obóz. Choć nie gonił nas czas, bo i tak od jakiegoś czasu w lesie panował zmrok, to musieliśmy realnie ocenić nasze moce przerobowe, żeby zorganizować miejsce do snu, póki mamy na to siły i to, co jest pewnym zwieńczeniem każdej survivalowej wyprawy - rozpalić ogień. I ten ostatni moment ma w sobie coś z magii i z największej nagrody, jakiej można doświadczyć. Daje ciepło, daje szansę na przygotowanie ciepłego napoju i ciepłej "strawy", która w takich okolicznościach zawsze smakuje lepiej. Jakkolwiek proste czy wymyślne byłoby przygotowane danie, to smakuje ono satysfakcją, szczęściem i radością. Wczoraj smażonymi sardynkami z kanią czubajką, potocznie zwaną sową, znalezioną podczas poszukiwań gałęzi do ogniska. Bezcenne są te chwile, kiedy można ogrzać chłodne, zmęczone wędrówką stopy przy ogniu i w cichym zachwycie chłonąć ciepło, zapach, piękno ognia i dźwięki strzelających w ogniu gałązek. I zamiast survivalu, doświadczasz czegoś, czego nie da się kupić za żadne pieniądze. Błogości, spokoju, szczęścia, radości, pewnej bliskości z ludźmi, którzy są obok i którzy współtworzyli i nadal wnoszą swoją obecnością tak wiele w ten wyjątkowy klimat. I w tych momentach rozumiesz, jak nigdy, jak nieodłącznym elementem Twojego życia JEST NATURA i jak wspaniale być jej częścią. Z drugiej zaś strony czujesz ogromny respekt do jej żywych mieszkańców, dla których wcale nie jesteś wrogiem. I tak rodzi się albo pogłębia miłość do przyrody i szacunek do wszystkiego, co żyje...
A noc spędzona w lesie, okazuje się ostatecznie być wyjątkowa, komfortowa i całkiem przyjemna, zdecydowanie odbiegającą od ciemnych scenariuszy, skrzętnie przygotowanych przez głowę, która nie potrafiła pojąć tego, że listopadowy sen w ciemnym lesie, w miejscu, gdzie na nocną wyprawę może wybrać się wilk, dzik albo jeleń, może być tak... wyjątkowym doświadczeniem. Smak kawy przy, ponownie rozpalonym o poranku, ognisku - jedyny w swoim rodzaju. Ujrzenie lasu, który był miejscem nocnego biwaku, o świecie, też całkiem zmienia perspektywę i jest kolejnym dowodem na niezwykłość życia. Mam też pewne metaforyczne "rozkminy": czasem boimy się tego, co ciemne, nieznane, nasz umysł "rusza z kaskadą" mniej lub bardziej realnych, czarnych scenariuszy, a ostatecznie zamiast 24 godzin survivalu czyli walki o przetrwanie, doświadczamy 24 godzin szczęścia, którego nie oddadzą żadne zdjęcia, relacje ani słowa przelane na papier lub wrzucone na social media.
Jeśli w Waszych sercach zrodzi się marzenie o szkoleniu survivalowym, to wybierzcie na Waszego przewodnika taką osobę jak Bartosz Juniewicz. To cudowny człowiek o przeogromnym doświadczeniu, który dzieli się swoją profesjonalną wiedzą, pasją i doświadczeniem i którego serce przepełnia miłość i szacunek do ŻYCIA - w każdym jego wymiarze.