21/02/2021
15 lat temu pewna młoda, pełna ideałów studentka medycyny wyruszyła na misje do Afryki by tam "być dla innych". Mam nadzieję, że udało mi się zachować coś z tamtej szalonej dziewczyny do dziś.
Bardzo dziękuję Agnieszka Litorowicz-Siegert za tamtą rozmowę.
***
Twój Styl lipiec 2007 r.
URLOP OD ŻYCIA
TEKST: Agnieszka Litorowicz-Siegert
(…)Lipiec 2006. Freedom, najuboższa dzielnica Chilangi, miasteczka w sercu zambijskiego buszu. Chata przy chacie i mnóstwo ludzi pod ścianami — życie toczy się tu na ulicy. Grupa chłopców w podartych koszulkach spostrzega Karolinę idącą w ich stronę. „Muzungu, muzungu!"(Biały, biały!) — drą się i natychmiast dzielą, połowa ucieka, połowa zostaje. Gdy Karolina podchodzi, ci odważniejsi dotykają jej skóry, włosów, okularów. „Ładna pani" pyta o kogoś w dziwnym języku. Dzieci wskazują chatkę na końcu ulicy i teraz uciekają już wszystkie. W lepiance na klepisku leży chory, ostatnie stadium AIDS. Najbliżsi ukryli go w domu, chorego nikt nie może zobaczyć, to sprowadzi nieszczęście na rodzinę. AIDS? Nie ma AIDS. Tak mówi czarownik. Karolina wchodzi do chaty. (…)
Białystok, noc przed kolejnym egzaminem na drugim roku medycyny. Karolina Szpakowska jest zmęczona, zamyka książki, spogląda na zegarek: dochodzi czwarta. — Wiedziałam, że to trud studia, ale nie wahałam się. Chodziło za mną, że muszę pomagać ludziom. Myślałam, że w przyszłości jakoś załapię się do organizacji Lekarze bez granic. Wychowałam się w ciepłej rodzinie, ale nie było u nas tradycji angażowania się w akcje społeczne, w działalność charytatywną, wolontariat. Już w szkole średniej szukałam jakiegoś miejsca, w którym mogłabym być potrzebna; pracowałam w ośrodku pomocy społecznej, w więzieniu, w domu dziecka. Ale chciałam więcej. Potrzeba niesienia pomocy napędza mnie jak innych chęć zdobywania medali w sporcie albo pieniędzy w biznesie. Wtedy usłyszałam o misjach. Pomyślałam: Tak, to jest ta droga. Ale jak wyjechać? Są studia, obowiązki. Kiedy pierwszy raz wspomniałam o tym najbliższym, zobaczyłam w ich oczach przerażenie. Wiedziałam, że to też będzie przeszkoda.
O Hospicjum Matki Miłosierdzia w Chilandze Karolina dowiedziała się od znajomych. Wysłała e-mail do prowadzących ośrodek polskich sióstr. — Pomyślałam: Ciekawe, czy kogoś w ogóle potrzebują, kiedy się odezwą? Miałam wtedy sesję, stos spraw, byłam zagoniona. Zastopowała mnie w tym biegu pierwsza odpowiedź z Zambii: „Przyjeżdżaj natychmiast, potrzebujemy cię". Nie miałam nawet czasu zastanawiać się, czy dobrze robię. Chciałam jechać jak najszybciej. Na ile? Najpierw trzy miesiące. Potem zobaczymy. Siostry słały co kilka dni ponaglenia: „Pakuj się, wsiadaj w samolot, czeka na ciebie mnóstwo pracy".
Żyłam już tylko wyjazdem, ale nie chciałam o nim nikomu opowiadać — wspomina Karolina. — W końcu zadzwoniłam do rodziców do Słupska. Miałam już bilet lotniczy zrobiłam szczepienia. Mówię: „Mamo, tato, lecę do Afryki". Cisza w słuchawce. A potem pytanie: „Dlaczego nie w Polsce? Rozejrzyj się dookoła, czy tutaj ni ma potrzebujących? Rzucasz się na za głęboką wodę, jedziesz w d warunki, do świata, którego nie znasz!". Wiedziałam, że mnie kochają i chociaż nie do końca zaakceptowali moją decyzję, jaka przekonywało ich to, że w końcu jadę spotkać się z marzeniami. Potem wszystko toczyło się już błyskawicznie — pierwsza w życiu podróż samolotem. Potem busem na prowincję. W drzwiach domku w którym miałam mieszkać przywitał mnie pająk wielkości dłoni. Chwila obrzydzenia, ale postanowiłam się przełamać, nadałam mu imię Franek i próbowałam się z nim zaprzyjaźnić. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. (…)
Na szpitalnym łóżku umiera młoda kobieta. Jest w hospicjum od tygodni, Karolina zdążyła ją poznać dowiedzieć się o mężu, dzieciach, które zostawiała, planach, które się nie udadzą, a była szansa, że Judith pośle najstarszego syna do szkoły, bo mąż dostał pracę jako taksówkarz... - Byłam przy niej do końca, miałam nawet cień nadziei, że oszukamy tę śmierć, jakoś się jej wymkniemy, choć na kilka dni... Nie udało się, Judith umarła, a ja trzymałam ją za rękę, wyczekałam do ostatniego oddechu, spojrzenia. Była ode mnie tylko trzy lata starsza... Pamiętam pierwszy pogrzeb - mówi Karolina. - Zmarłego nie chowano na cmentarzu, tylko pod drzewem, w buszu. Najpierw zakopano ciało, potem położono na mogile cały jego dobytek - miskę i łyżkę, w których wcześniej zrobiono dziurki, żeby nikt nie chciał tego ukraść. Rodzina odeszła, nie odwracając się za siebie; przesąd mówi, że zmarły może pociągnąć za sobą tego, kto spojrzy na grób. Musiałam oswoić te śmierci. Początek był trudny - wspomina. - Pojechałam pomagać, a musiałam godzić się z tym, że nie potrafię. I jeszcze... te uśmiechy personelu i „Congratulations!" na powitanie, kiedy w nocy umarł pacjent. Nie mogłam tego wytrzymać, wściekałam się. A oni ze spokojem: -On nie umarł, tylko narodził się na nowo. Przeszedł do innego świata, w którym nic go już nie boli, gdzie jest szczęśliwy". Powoli zaczęłam przyjmować gratulacje, z którymi na początku walczyłam. Śmierci przyglądałam się teraz od innej strony. Pobudka o 6.30, poranny obchód, zastrzyki, kroplówki, zmiany opatrunków, podawanie leków, pobieranie krwi, testy na HIV. Co kilka dni jeździłam do buszu, widziałam dzieci bez rodziców, głodne, czasem nagie, chorych, nędzarzy. Uderzyło mnie, że mimo wszystko potrafią cieszyć się z tego, co mają. Czyli prawie z niczego. Lichy domek, który co jakiś czas i tak zmywa woda, kwadracik pola, na którym prawie nic nie wschodzi, szkielet samochodu z zardzewiałego drutu i piłka ze szmat obwiązanych znalezionym sznurkiem - zabawki dziecka. Okazało się, że powodem pełnego szczęścia jest tutaj to, że się jest. Każda wizyta w buszu i każda śmierć pacjenta zmuszała mnie nie tylko do zastanowienia nad tym, że żyję. Zaczęłam bliżej przyglądać się temu, jak żyję. Pakując walizki przed lotem do Polski, wiedziałam: wrócę tu. Żeby dowiedzieć się czegoś więcej o sobie. (…)
Karolina znowu uczy się do egzaminów, zalicza kolejny rok medycyny. Ceni życie. - Afryka dała mi lekcję. Gdy któregoś wieczoru jeden z podopiecznych umarł na moich oczach w strasznych cierpieniach, zadałam sobie pytanie: trudniej jest cierpieć samemu, czy być blisko tego, kto umiera ci na rękach? Wkrótce miałam doświadczyć tej wątpliwości jeszcze silniej - mówi Karolina. - W Zambii zachorowałam na malarię. Dla białego człowieka to śmiertelna choroba. Kiedy ją to dopadło, lekarz w hospicjum stawał na głowie, żeby ją uratować. - Po wyjściu z choroby zrozumiałam, że cierpieć jest równie trudno jak towarzyszyć cierpieniu. Ale również to, że misją lekarza jest nie tylko leczyć. To także obowiązek bycia obok, nawet gdy chory nie ma już szans. Właśnie dlatego, kiedy skończę studia, będę jeździła na misje. A na razie? Wyjeżdżając z Chilangi chciałam oddać hospicjum wszystkie pieniądze, które mi zostały. Ale wpadłam na inny pomysł. Kupiłam za nie pamiątki, biżuterię, tkaniny, maski - to, co mogło spodobać się w Polsce. W kraju zorganizowałam aukcję i w ten sposób pomnożyłam pieniądze. Wysłałam je do sióstr. Sobie zostawiłam tylko makatę malowaną przez kobiety z buszu. Choć nie muszę mieć pamiątek z Afryki. Noszę ją już w sobie.