31/10/2025
🔷ZDRADZENI PRZEZ JĘZYK.
O komunikacyjnej nieprzekładalności w neuroodmienności 🔷
Jest coś niezwykle bolesnego w tym momencie, kiedy własne słowa odklejają się od intencji.
Kiedy człowiek, pomimo całego wysiłku, by mówić z empatią, z uważnością, z ostrożnością wobec cudzego świata — nagle orientuje się, że wypowiedział coś, czego wcale nie myślał. Że język, któremu ufał, zdradził go w sposób, którego nie potrafi już cofnąć.
Nie jest to kwestia braku refleksji czy niedojrzałości emocjonalnej. Wręcz przeciwnie: często dzieje się to właśnie wtedy, gdy umysł pracuje na zbyt wielu poziomach naraz, próbując utrzymać w polu uwagi zbyt wiele znaczeń, kontekstów, zależności. Gdy jest się zbyt czujnym, zbyt uważnym, zbyt napiętym w próbie, by niczego i nikogo nie urazić. Wtedy właśnie — paradoksalnie — język potrafi się rozszczepić.
To rozszczepienie bywa krótkie, niemal niezauważalne. Kilka słów wypowiedzianych w złej kolejności, drobna elipsa, przesunięcie znaczenia, które w moim wewnętrznym doświadczeniu było zupełnie jasne, a w rzeczywistości zabrzmiało inaczej, obco. I niezwłoczny przebłysk świadomości, że nawet korekta tego, co zostało powiedziane, nie zatrzyma lawiny następstw, które mogą okazać się druzgocące w przeżyciu.
W kulturze komunikacji neurotypowej takie lapsusy bywają traktowane jak symptomy intencji.
Jak dowody: „Skoro zostało coś powiedziane, to musi być wyrazem ukrytych przekonań”.
Ale w świecie neuroodmiennym, nadpobudliwym poznawczo, wielowątkowym i emocjonalnie przeładowanym — słowa czasem nie nadążają za myślą.
W takich sytuacjach nie jest to dysfunkcja empatii.
To raczej przeciążenie empatią, które przerasta możliwości języka.
Mózg neuroodmienny może nie być w stanie utrzymać jednocześnie wszystkich poziomów: sensu, tonu, emocji, społecznego kontekstu, cudzego odbioru, własnej reakcji. Kiedy stres i przestymulowanie wchodzą w tę sieć, jeden impuls nadpisuje drugi — i nagle to, co miało być delikatne, wychodzi przerysowane. To, co miało być troską, brzmi jak ocena.
Osobiście zazwyczaj wyłapuję to natychmiast. Relacyjne urazy i dysonanse komunikacyjne nauczyły mnie funkcjonować w trybie nieustannej uważności i autokorekty. I choć ogromne zasoby energii intelektualnej i emocjonalnej wkładam w ten tryb podwyższonej czujności - nadal gubię niuanse w tłumaczeniu języka wewnętrznego na ten międzyludzki.
I wtedy pojawia się kolejny poziom — RSD, nadwrażliwość na odrzucenie, które w jednej chwili potrafi zmienić drobną niezręczność w emocjonalny kataklizm. Bo słowo się rzekło i wisi ono w przestrzeniach międzyludzkich jak miecz u powały.
Stanie sie niechybnie początkiem czyjejś nieufności.
To moment, w którym język przestaje być narzędziem komunikacji, a staje się polem walki o wiarygodność.
Tłumaczenie często zostaje unieważnione, wyjaśnienie potraktowane jako manipulacja.
Intencja znika z pola widzenia, bo została zaklęta w nieudolną formułę.
W kulturze neurotypowej pamięć słów jest często silniejsza niż zrozumienie kontekstu.
Słowo, raz wypowiedziane, zostaje przypisane, wpisane w czyjś obraz, powtarzane, utrwalane, replikowane w anegdotach.
Dla wielu osób neuroodmiennych, język nagminnie nie jest lustrem myśli.
To raczej snop światła przechodzący przez wiele filtrów jednocześnie — przez emocje, sensorykę, stres, przez świadomość bycia obserwowanym, ocenianym, przez historię wcześniejszych nieporozumień.
Który zazwyczaj odbija się w nieprzewidziany sposób.
Rozwijając się w mniejszościowej kulturze komunikacyjnej, szczególnie potrzebujemy bezpiecznego kręgu relacyjnego: ludzi, którzy wiedzą, że nasze lapsusy nie są zamierzone.
Którzy rozumieją, że różnica między intencją a słowem bywa u nas większa niż w neurotypowym świecie, ale że w tym rozdźwięku nie ma złej woli.
Że tłumaczenie nie jest strategią obrony, lecz próbą przywrócenia spójności między tym, co było zamierzone, a tym, co zostało zniekształcone przez zmęczenie, stres, przestymulowanie.
Dla osób, które myślą i czują wielowymiarowo, polisensorycznie, intuicyjnie — to, co najtrudniejsze, to nie błąd sam w sobie, ale utrata zaufania.
Człowiek rozwijający się mniejszościowo, z nadwrażliwym układem nerwowym, rozbijający się o nieustanne niedopasowanie i poczucie nieadekwatności w lustrze środowiskowym, bardzo często doświadcza tej utraty zaufania jako czegoś więcej niż zawód emocjonalny, jako przeżycia granicznego.
Dla kogoś, kto przez całe życie uczył się świata poprzez relacyjne napięcia i pęknięcia, utrata zaufania ze strony wspólnoty to najgłębsza rana więzi.
Niesie ze sobą ogromne poczucie winy i równie wielki lęk — ten egzystencjalny, bo odrzucenie może oznaczać fizyczne unicestwienie.
Życie na rubieżach wspólnoty zbyt często staje się codziennością tych, którzy funkcjonują mniejszościowo.
Czasem jednak bywa decyzją.
Świadomą.
Dramatyczną.
Godnościową.