04/11/2025
Są w życiu takie momenty, w których dociera do nas coś, czego przez lata nie chcieliśmy dopuścić do siebie: że być może nie będziemy wyjątkowi. Że nie napiszemy wielkiej książki, nie zostaniemy zapamiętani przez tłumy, nie zbudujemy siebie na miarę marzeń z dzieciństwa. Z początku to boli – jakby ktoś ściągał z nas płaszcz zrobiony z ambicji, pod którym jesteśmy bardziej nadzy, zwyczajni, przeciętni. Pojawia się lęk: jeśli nie będę niezwykły, to czy będę wart miłości? Czy ktoś mnie zauważy? Czy moje życie ma sens, jeśli nie zostawi po sobie śladu na niebie?
To miejsce w życiu przypomina trochę żałobę – trzeba pożegnać własną legendę o niezwykłości. Ale kiedy pozwalamy sobie na ten smutek, zaczyna robić się w nas więcej przestrzeni. Nagle mniej chodzi o to, kim miałam być, a bardziej o to, kim naprawdę jestem. O zwykłe poranki, o zapach kawy, o rozmowę z kimś bliskim, o to, że oddycham i to wystarcza. Przestajemy żyć w nieustannym projekcie “lepszej wersji siebie”, a zaczynamy naprawdę zamieszkiwać swoje życie.
I to jest paradoksalnie uwalniające. Bo skoro nie muszę być wyjątkowa, to mogę być obecna. Mogę się mylić, odpoczywać, próbować, kochać bez scenariusza. Mogę po prostu być – a to bycie, choć przeciętne, może okazać się najbardziej niezwykłe ze wszystkiego.