01/12/2025
Rozmowa z Anną Mateją, autorką książki „Psychiatria w Polsce. Nieznane historie”, o tym, jak dawne uprzedzenia wobec osób z zaburzeniami psychicznymi wciąż mają wpływ na nasze zachowania i na decyzje państwa.
PAWEŁ WALEWSKI: – Opowieść o historii psychiatrii w Polsce zaczyna pani od alkoholu. Traktowanego jako lek.
ANNA MATEJA: – Tak, Antoni Kępiński, nauczyciel i mistrz kilku pokoleń psychiatrów, twierdził, że alkohol był najstarszym neuroleptykiem. Ludzie sięgali po niego, by poprawić nastrój lub zagłuszyć traumatyczne wspomnienia, jak w przypadku opisywanego przez niego tzw. KZ-syndromu, czyli zespołu stresu pourazowego diagnozowanego u niektórych byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Zresztą do połowy XX w., choć usiłowano leczyć choroby psychiczne np. elektrowstrząsami czy insulinoterapią (sztucznie obniżano poziom glukozy we krwi, podając wysokie dawki insuliny), nie było skutecznych narzędzi radzenia sobie z cierpieniem psychicznym. Pierwszy lek przeciwpsychotyczny – Largactil zawierający chlorpromazynę – pojawił się dopiero w 1952 r.
I dlatego wcześniej urządzano polowania na czarownice?
Adolf Rothe, szef szpitala św. Jana Bożego w Warszawie, czyli jedynej lecznicy psychiatrycznej w dawnym Królestwie Polskim aż do otwarcia Tworek w 1891 r., twierdził wprost, że osoby postrzegane jako czarownice i czarownicy – a do formułowania tego rodzaju publicznych podejrzeń dochodziło na ziemiach polskich jeszcze w latach 70. XIX w. – to osoby z zaburzeniami psychicznymi. Posądzenia o zmowę z diabłem czy opętanie mogły więc dotknąć np. osoby znajdujące się w stanie psychozy lub podlegające zmiennym nastrojom. Echa tych prześladowań daje się znaleźć w niektórych przejawach obecnych lęków przed innością.
To znaczy, że nasz stosunek do chorób psychicznych niewiele się zmienił od tamtych czasów?
Jeżeli zaledwie 5 proc. badanych ocenia pacjentów psychiatrycznych jako „nienormalnych” (raport Centrum Psychoterapii Pokonaj Lęk ze stycznia 2025 r.), to widać, że zmienił się bardzo! Pamiętam jednak, że w Kościele katolickim psychoterapia długo była uważana za podejrzaną – coś jak gmeranie w duszy bez upoważnienia. W Polsce mamy też nadzwyczaj dużą liczbę egzorcystów, których powołuje się przecież, by modlitwą wypędzali „opętanie”. Przypuszczam, że wiele osób poddawanych tym praktykom potrzebuje pomocy psychiatrycznej, a nie duchowej.
Więc dlatego trzeba wracać do tych dawnych historii?
Tak. Ale też po to, żeby przypomnieć, że sprawy osób chorujących psychicznie przez dekady znajdowały się na marginesie społecznego zainteresowania. Jako społeczeństwo mieliśmy ogromną robotę do wykonania, żeby w takich osobach dostrzec współobywateli i zatroszczyć się o realizację ich praw. Stało się to możliwe m.in. dzięki ludziom wielkich zasług – psychiatrom, o których pamiętają chyba jedynie historycy: jak Witold Chodźko, który zatrudnił kobiety do opieki nad chorymi psychicznie, albo Ludwik Jekels – uczeń Freuda, jeden z pierwszych polskich lekarzy poddający pacjentów psychoanalizie. I to gdzie! W Bystrej pod Bielskiem – na rubieżach monarchii habsburskiej. Był też Jan Piltz, który od jesieni 1914 r. prowadził w Krakowie prekursorskie badania nad syndromem okopowym.
Co panią w tych historiach najbardziej zaskoczyło?
Notoryczny i obecny przez dekady brak miejsca w szpitalach. Także dzisiaj. Nie wiedziałam, że projekt ustawy, która miała uregulować opiekę psychiatryczną, powstał już przed wojną, ale do 1939 r. – z powodu braku zainteresowania ze strony polityków – nie trafił pod obrady Sejmu. Ustawę, która zajęła się tą materią, uchwalono dopiero w 1994 r.
Ale mentalnie chyba wciąż tkwimy w poprzednim stuleciu?
Choroba psychiczna przestała być tabu, od kiedy osoby nią dotknięte mogą swobodnie o niej mówić, a tak się dzieje w Polsce mniej więcej od lat 70., kiedy furorę czytelniczą zaczęły robić książki Antoniego Kępińskiego. Paradoks polega na tym, że mimo tej zmiany mentalnej nasze państwo nie potrafi dobrze zorganizować opieki psychiatrycznej.
Nie potrafi czy może wciąż uważa, że to problem marginalny?
W raporcie, który już cytowałam, ponad 20 proc. badanych poniżej 18. roku życia deklarowało poczucie uzależnienia od nowych technologii. Czworo na 10 uczniów myślało o podjęciu próby samobójczej. Średni wiek sięgnięcia po raz pierwszy po alkohol to zaledwie 13 lat i 6 miesięcy. Można zakładać, że za jakiś czas ci ludzie – albo z racji uzależnienia, albo z innych powodów – będą potrzebowali pomocy, także psychiatrycznej. I teraz przypomnę, że w Polsce mamy 560 psychiatrów dziecięcych, co powoduje, że jeden z nich przypada na ponad 12 tys. młodych osób. Na jednego psychiatrę dla dorosłych przypada 6,5 tys. pacjentów. Przepełnienie i ograniczony dostęp do opieki psychiatrycznej to w Polsce problemy z gruntu XIX-wieczne, bo borykaliśmy się z nimi już wówczas. Jeżeli jednak dziś, inaczej niż wtedy, nie brakuje skutecznych środków dbania o zdrowie psychiczne, pacjenci nie powinni na nią czekać miesiącami.
Czy nie jest pani zbyt dużą optymistką, twierdząc, że książki Kępińskiego „Schizofrenia” lub „Melancholia” dodały pacjentom odwagi już 50 lat temu? Według mnie zaczęliśmy oswajać się z zaburzeniami psychicznymi dopiero niedawno, gdy w mediach zaczęto szerzej pisać o depresji.
Te książki z lat 70. chyba po raz pierwszy opowiedziały polskiemu czytelnikowi w przystępny sposób nie tylko, czym jest choroba psychiczna (o tym pisali już inni), ale kim jest osoba chorująca psychicznie. Wielu czytelnikom eseje Kępińskiego pozwoliły zmienić myślenie na takie, które w dużym uproszczeniu ujęłabym następująco: choroba, także psychiczna, człowieka nie definiuje – to część życia pacjenta i jego najbliższych, a nie zamknięty świat grozy. Można z nią żyć. Bywa, że bardzo twórczo.
Niektórzy zarzucali mu, że idealizuje swoich pacjentów.
Czy komukolwiek przyszłoby do głowy formułowanie takiego zarzutu wobec lekarza innej specjalizacji, który starałby się zrozumieć pacjenta, nawet jeśli do choroby doprowadziły własne zaniedbania chorego? Nie spotkałam się z takim przypadkiem. A psychiatrzy jednak czasami muszą się mierzyć z takim zarzutem.
Kępiński nie mógł bronić się sam, bo większość jego książek ukazała się po śmierci autora. Wzięła to na siebie m.in. Wiesława Grochola, która w 1973 r. wyjaśniała na łamach „Polityki”, jak wielkie znaczenie dla zdjęcia tabu z tak trudnej w przebiegu choroby, jaką jest schizofrenia, miały jego słowa, że dotknięta nią osoba więcej czuje, inaczej rozumie i dlatego więcej cierpi. Wyjaśniała, dlaczego schizofrenia nie jest chorobą „rozhisteryzowanych szczeniaków z »elity«”, którzy uciekają w ten sposób od odpowiedzialności i dorosłego życia, jak twierdziła Anna Bojarska na łamach „Walki Młodych”.
O tym mówię: dziś psychiatrzy wydają się tak bliscy swoim pacjentom, że nieraz zbyt łatwo są w stanie wybaczyć im, usprawiedliwić każdy występek.
Nie sądzę, żeby lekarz miał coś do wybaczania pacjentowi, bo choroba, nie tylko psychiczna, jest jednak zdarzeniem niezawinionym. Natomiast obecność osób chorujących psychicznie, z niepełnosprawnościami intelektualnymi lub neuroróżnorodnych w społeczeństwie uczy nas empatii i pokory. Bez nich zamkniemy się w świecie, w którym wszyscy muszą być perfekcyjni i skuteczni. I jakoś podobni. Choć zdaję sobie sprawę, jak wielkim wyzwaniem dla społecznej empatii i poczucia bezpieczeństwa jest popełnienie przestępstwa, zwłaszcza kryminalnego, przez osobę zaburzoną.
Nie wydaje się pani, że psychiatrzy, jak żadni inni lekarze, mieli kiedyś nad swoimi podopiecznymi zbyt wielką władzę?
Bo mogli ich np. zamykać w szpitalu bez ich zgody, za to na życzenie rodziny? Nawet dzisiaj skuteczne leczenie niektórych stanów wymaga szpitalnej izolacji. Tym bardziej tak uważano w czasach, kiedy choroby psychiczne były niewiadomą dla samych lekarzy i, nie bez racji, twierdzono, że leczenie trzeba rozpocząć od zabrania chorego ze środowiska, które być może wywołało w nim chorobę.
Dawne drastyczne metody leczenia dziś budzą grozę. Lobotomia, insulinoterapia, elektrowstrząsy… Czy wszystkie były złe?
Proponuję nie oceniać. Rozmawiałam z pacjentami, których poddawano insulinoterapii, bo była ona stosowana jeszcze wiele lat po pojawieniu się pierwszych środków farmaceutycznych. Cenili ją za to, że pozwalała po tygodniach wyniszczającej bezsenności zapaść w głęboki sen. Elektrowstrząsy są stosowane i dzisiaj w leczeniu ciężkich depresji. Lobotomia, czyli ingerencja chirurgiczna w funkcjonowanie mózgu, jest oczywiście nie do obrony. W Polsce, na szczęście, nigdy nie stosowano jej powszechnie.
Czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że historia psychiatrii to pasmo okrucieństw.
Raczej zaniedbań i systemowej marginalizacji, co sprzyjało występowaniu przemocy w szpitalach psychiatrycznych. Natomiast lekarze działali, jak dzisiaj wiemy, po omacku, bo po prostu mieli zbyt mało wiedzy, m.in. o mózgu i układzie nerwowym, o genetyce, o etiologii zaburzeń. Dlatego też przed wojną wielu z nich zainteresował realizowany w faszystowskich Niemczech pomysł sterylizacji osób chorych psychicznie. Był nawet projekt ustawy przewidujący możliwość przeprowadzania takich operacji w Polsce.
Dziś uznano by to za barbarzyństwo.
Na szczęście choroba psychiczna przestała być stygmatem i tabu. Rozmawiamy o niej otwarcie, czemu sprzyja przyrost wiedzy na temat osób chorujących psychicznie. A wiedza to podstawa. Zakładam, że kiedy ludzie są poinformowani, trudniej ich wystraszyć albo nimi manipulować. Proszę zwrócić uwagę, że młode pokolenie nie boi się mówić o emocjach, tylko system nie nadąża za tą zmianą świadomości. W efekcie to, co mogło być początkiem nowej kultury troski o zdrowie psychiczne, staje się źródłem frustracji.
Czy pandemia i późniejsza fala kryzysów psychicznych zmieniły coś trwale?
Nie potrafię powiedzieć, czy dzisiaj jakakolwiek zmiana może być trwała, ale uświadomiliśmy sobie wartość zdrowia psychicznego jako warunku dobrego życia. Kluczowe było doświadczenie izolacji – od dalszej rodziny, przyjaciół, współpracowników. Jedni przekonali się wtedy, jak trudna jest samotność. Inni po pandemii doszli do wniosku, że szkoda życia na niektóre relacje, np. te, które nie dają wsparcia w czasie, kiedy jest ono potrzebne. Co równie ważne: tematy wypalenia zawodowego, konieczności rozpoczęcia terapii, zjawiska depresji, np. wśród lekarzy, nauczycieli czy pracowników korporacji, zaczęły być dyskutowane publicznie – i dobrze.
Współczesna psychiatria korzysta z technologii – aplikacji, terapii online. Czy to naprawdę pomaga?
Teleterapia czy aplikacje monitorujące nastrój ułatwiają kontakt z terapeutą i pomagają utrzymać regularność spotkań. Technologia nie zastąpi jednak rozmowy twarzą w twarz. W dodatku cyfrowe narzędzia niosą ryzyko: zamieniają troskę w usługę, relację w interfejs. Nie możemy zgubić człowieka w tym wszystkim.
Co konkretnie powinno się zmienić, żeby wzmocnić polską psychiatrię?
Po pierwsze, psychiatria potrzebuje budżetu proporcjonalnego do skali problemów, z jakimi się mierzy. Po drugie, konieczny jest rozwój Centrów Zdrowia Psychicznego, zespołów kryzysowych dostępnych całodobowo, mieszkalnictwa dla osób, które po leczeniu potrzebują stabilnego środowiska. Po trzecie, edukacja: szkolenie lekarzy pierwszego kontaktu, pielęgniarek, nauczycieli w rozpoznawaniu i kierowaniu młodzieży do specjalistów (psychiatrzy apelują o to od ponad stu lat!); wprowadzenie jako obowiązkowych tematów zdrowia psychicznego do szkół.
A co my powinniśmy zmienić w sobie, żeby nie bać się chorych psychicznie?
Empatia nie polega na wykonywaniu wielkich gestów, lecz na uważności, cierpliwości i obecności praktykowanej na co dzień. Każdy z nas wie, bez pouczeń czy rad, co może zrobić w tej mierze dla innych. Nie tylko dla osób chorych psychicznie, ale także starszych lub dotkniętych problemami neurodegeneracyjnymi. Polityka publiczna musi jednak nas wspierać. Bez tego stare lęki będą się odradzać.
No i nigdy nie dość mówić, że leki to nie wszystko?
Potrzeby przynależenia do wspólnoty czy bycia akceptowanym nie zapewni żadna recepta, więc relacje społeczne są równie ważne dla zdrowia psychicznego jak prawidłowa chemia mózgu. Zwłaszcza że – na co psychiatrzy zwracają uwagę – każdy z nas nosi w sobie potencjalne ziarno zaburzenia, które może się uaktywnić. Wystarczy doświadczenie nieakceptowanej samotności (według badań Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu 68 proc. dorosłych Polaków czuje się samotnych) lub frustrujące i trudne do zmiany otoczenie, np. w pracy.
Czyli psychiatrię można rozumieć jako rodzaj społecznego lustra?
Historia polskiej opieki psychiatrycznej pokazała mi to na pewno. Obserwowałam, jak zmieniał się nasz stosunek do słabości, do lęku, do inności. Boimy się tego, czego nie rozumiemy – ale w porównaniu z pokoleniem, które żyło 100 czy tylko 50 lat temu, mamy już narzędzia, żeby ten strach przezwyciężyć.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ WALEWSKI
Rozmowa z Anną Mateją, autorką książki „Psychiatria w Polsce. Nieznane historie”, o tym, jak dawne uprzedzenia wobec osób z zaburzeniami psychicznymi wciąż mają wpływ na nasze zachowania i na decyzje państwa.