23/10/2020
Wiem, co czuje człowiek, który dowiaduje się, że wyczekiwane przez niego dziecko nigdy się nie urodzi, ponieważ było śmiertelnie chore. Przychodzi fala gorąca, gardło wysycha, trudno złapać oddech. Wszystko, co jeszcze chwilę temu wydawało się istotne, staje się bez znaczenia. W 99 proc. to dramat, ale w 1 proc. ulga. Ulga, że jest już po wszystkim - że nie urodzi się tylko po to, aby za chwilę umrzeć.
Gdyby jego chore serce wciąż biło w chwili, w której wraz z Weroniką dowiedzieliśmy się o wadzie płodu, mielibyśmy jasność, jaką decyzje podjąć. Zdecydowalibyśmy się na terminację ciąży.
ABORCJA TO NIE JEST WYŁĄCZNIE SPRAWA KOBIET, TO TAKŻE NASZA SPRAWA – MĘŻCZYZN. Nigdy nie pozwoliłbym, aby moje dziecko umierało w męczarniach. Byłaby to decyzja wynikająca z miłości i przekonania, że jako rodzic mam obowiązek chronić je przed bezcelowym cierpieniem. Ale też chronić siebie i swoją żonę – przed jeszcze większą traumą.
Mój syn jest i będzie zapamiętany. Myślę o nim codziennie.
Nie chcę wyobrażać sobie dramatu kobiet (i ich partnerów!), którym państwo nakazuje nosić w brzuchu umierające dziecko, urodzić je i patrzeć na jego cierpienie w świadomości, że nie są w stanie mu pomóc. Ale teraz to już nie jest kwestia wyobraźni. To nasza nowa rzeczywistość. Nie potrafię tego zrozumieć. Nie potrafię zrozumieć również tego, jak ludzie z ortodoksyjnych organizacji, przedstawiciele religii, z którą się nie identyfikuję, politycy P*S, Konfederacji, Kukiz’15 i sędziowie Trybunału Konstytucyjnego mogą dawać sobie prawo, aby podejmować tak ważne, osobiste i dramatyczne decyzje za innych.
R.