27/02/2025
Gdy już przeszliśmy żałobę po utraconym związku, zostajemy sami ze sobą i dociera do nas bolesna świadomość, że lata upłynęły, a w pewnym sensie wróciliśmy do punktu wyjścia.
Być może już nigdy nie doświadczymy miłości, która rozpala duszę i ciało, roznieca piekło, by z jego poziomu szukać ukojenia w raju. I tak w kółko – ileż związków opartych było na tej huśtawce, walce, skokach, wyskokach?
Czy w tym wszystkim naprawdę widzieliśmy drugiego człowieka, czy tylko napędzała nas dynamika archetypowa? Ta energia drażniła nasze głodne dziury, karmiła nasze demony, uwznioślała nasze niespełnione światło.
Kim byśmy byli bez tej relacji, która tak nas rozwinęła?
I ważniejsze pytanie – kim jesteśmy teraz, bez tej relacji?
Czy naprawdę nic nas już nie czeka w temacie miłości? Czy jest ona zarezerwowana tylko dla szczęśliwców, którzy wpisują się w kanony atrakcyjności, są „przepracowani”, mają ciekawe życie i odpowiednio rezonują?
Być może tak.
A może czeka nas zmiana perspektywy, tylko nie dajemy sobie jeszcze do tego prawa.
Może ta miłość, która pragnie być odnaleziona, nie polega już na podsycaniu głodu, ale bardziej na ogrzewaniu się wzajemnie przy bezpiecznym ognisku. Być może już nikt nie musi nikogo ratować, bo każdy potrafi zadbać o swoje sprawy. Obie strony wnoszą swoją obecność i zaangażowanie, bez zależności i lęku, że coś utracą, jeśli będą sobą.
No właśnie – nie ma lęku, bo człowiek dorosły i dojrzały umie o siebie zadbać i poradzić sobie w kryzysie. Nauczył się tego na ścieżce samopoznania, w praktyce duchowej czy terapii. Odkrył kompetencje, o których wcześniej nie miał pojęcia, bo rodzice go w to nie wyposażyli – dlatego szukał ich usilnie w partnerze.
A potem okazuje się, że nigdy nie było to dobrym rozwiązaniem, bo odbierało mu moc. A na braku nie zbuduje się niczego trwałego.
Dochodzi do tego, że kiedy człowiek znajdzie te umiejętności w sobie, jego priorytety się zmieniają. Może wybierać z poziomu prawdy o sobie i głębszych potrzeb, a nie z poziomu niezaradności, ról rodzica i dziecka, odgrywanych bezwiednie w związkach.
Pewna grupa ludzi przestaje być tak atrakcyjna jak wcześniej, a inni okazują się nam bliżsi, choć kiedyś nie zwrócilibyśmy na nich uwagi.
Ale nie wyrównuje się to, bo widzimy wyraźnie, że im bardziej stawiamy na wartości, życie w harmonii i szczerą komunikację, tym mniej pasujemy do rynku poszukujących singli i singielek. Tu dalej liczą się emocjonalne gierki, rozkochiwanie słowami, szukanie bodźców, nawijanie makaronu na uszy, gra pozorów itd.
I zastanawiamy się, po co nam był ten cały rozwój i terapie, skoro finał jest taki, że zostaliśmy kosmitami na planecie Ziemia?
Mimo wszystko warto było integrować siebie, poznawać swoje demony w relacjach i pracować nad nimi. Żadna miłość, która się wydarzyła, nie musiała być błędem – tylko cennym zasobem wiedzy o nas samych i naszych brakach, z których być może wtedy nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy.
Poza tym cały ten rozwój osobisty nie jest dla przyszłej osoby, o jakiej marzymy, ale przede wszystkim – dla nas samych. Im bardziej stawiamy na jakość, tym bardziej trzeba wykazać się cierpliwością w szukaniu osoby, która ma podobne priorytety co my.
Gdy osiągnęliśmy spójność to szukamy relacji, która jest po prostu bezpieczna i stabilna – bo wiemy, że na to zasługujemy, i wiemy, że to samo potrafimy zaoferować. Huśtawki i wyzwania zostawiamy już młodszym – tym, którzy dopiero są na ścieżce dojrzewania i konfrontacji z własną mocą albo jej brakiem.
Jesteśmy gotowi budować miłość na zaufaniu, a nie na potrzebie kontroli. To zmienia wszystko. Nic dziwnego, że możemy już przestać wierzyć w modele, które się nie sprawdziły, a z drugiej strony nowy typ związku wciąż pozostaje nieprzetestowany.
Nawet jeśli przestaliśmy wierzyć, pamiętajmy, że prawda o miłości nie wymaga wiary. Ona po prostu JEST. Prędzej czy później zawita do naszego życia, bo jesteśmy na nią gotowi – a co najważniejsze, od dawna pielęgnujemy ją w relacji ze sobą.
Nawet jeśli nie pojawi się pod postacią Amora, to i tak nic nie tracimy – wręcz przeciwnie, zyskujemy. Wszak miłość doświadczamy w szerszym ujęciu niż kiedykolwiek. W końcu doceniamy przyjaźnie, pasje, aktywność fizyczną, sztukę, twórczy przepływ, satysfakcję z zawodu, kontakt z naturą, codzienne gesty czułości wobec siebie i świata.
Nie musimy już nigdy więcej stawiać tego na szali z drugim człowiekiem. Człowiek kompletny nie boi się człowieka, który stał się całością i uwolnił swą moc – po tym go poznamy.
Wcześniej – w trudnym dzieciństwie – poznawaliśmy miłość dysfunkcyjną, potem jej drugi biegun – romantyczne uniesienie i wiarę w kompensację naszych traum i poświęceń. Na końcu jesteśmy gotowi odkryć fundament, który jest złotym środkiem.
Dopiero wtedy uczymy się żyć pełniej, spokojniej i w zgodzie ze sobą. Bez dramatów, bez cudów, bez bajek, ratujących rycerzy i pasywnych Kopciuszków czekających na księcia. Ale za to szczerze i z szacunkiem do siebie i innych, w poczuciu odpowiedzialnej wolności.