15/08/2021
„Jeżeli specjalistą jest psychiatra, to postępuje zgodnie ze wskazówkami nauk biologicznych. Zaś neurochemicy zajmujący się biologią mózgu twierdzą, że poczucie sensu, a także związane z nim poczucie szczęścia czy dobrostanu, zależne jest od odpowiedniego stężenia określonych substancji chemicznych w ośrodkowym układzie nerwowym. Jeśli poziom serotoniny w synapsach jest odpowiedni, to człowiek postrzega świat jako sensowny. Jeśli wydzielają mu się na dodatek endorfiny, pokrewne morfinie uzyskiwanej z maku, to czuje się zadowolony, jeśli nie szczęśliwy. Wszystko więc zależy od tego, co się tam komu w głowie wydziela.
Oczywiście nie można powiedzieć, że ta opinia jest nieprawdziwa. Jest prawdziwa. Problem w tym, że jest niewystarczająca. Mówi o życiowej pustce i jej wypełnianiu mniej więcej tyle, ile wiedza na temat budowy włókien grafitowych, z których robi się tenisowe rakiety, mówi o grze w tenisa. Zaś autorytet przyrodoznawstwa jako jedynego źródła prawdy powoduje, że tę odpowiedź powszechnie uważa się za ostateczne wyjaśnienie problemu. Kultura masowa rozpowszechnia wiedzę o chemii mózgu, pozostawiając ludzi z wyjaśnieniem, które nie mówi im nic o ich życiu.
W gruncie rzeczy opinia owa doskonale odpowiada oczekiwaniom wyrastającym z kultury narcyzmu. Zgodnie z nią człowiek może sobie bowiem powiedzieć: moim problemem są moje substancje chemiczne w głowie, wystarczy, że poprawi się ich metabolizm i znowu będę działał doskonale. Nieważne stają się cele i przyczyny zdarzeń, traci znaczenie historia i doświadczenie, nastawienia wobec świata i ludzi. Wystarczy pomajstrować przy różnych biogennych aminach i wszystkie problemy – którym nauki społeczne, nie mówiąc o literatach, poświęcały i poświęcają tak wiele uwagi i zadrukowanych stron – znikają.
Psychiatra podaje więc lekarstwo, które podwyższa poziom czegoś tam w jakichś synapsach, i sprawa na pewien czas znika. Nie od rzeczy jest jednak pytanie, dlaczego właściwie o tyle lepsze miałoby być podnoszenie sobie nastroju za pomocą substancji chemicznych zapisanych przez psychiatrę od podnoszenia substancjami dostarczonymi przez dealera? Że te pierwsze zdrowsze? I na dodatek refundowane przez system ubezpieczeń społecznych? Czy taki argument wystarczy?
Wydawałoby się, że nie ma wyjścia z tego błędnego koła. Im bardziej ludzie chcą się czuć niezależni, tym bardziej brak im czegoś, co nadałoby sens ich życiu, a więc poszukują ekscytacji i ożywiają się za pomocą różnych środków, od których się uzależniają. Specjaliści zaś piętnują uzależnienia i proponują terapie pozwalające odzyskać poczucie niezależności, które jednak naraża pacjentów na przeżywanie pustki, i tak dalej, da capo... Pozostaje uzależnienie od terapii albo od leków psychotropowych, których to zależności niezależni też boją się jak ognia, ale często są na nie skazani.
Może dlatego niektóre nurty terapeutyczne, takie jak AA, przypominają w swoich „dziesięciu krokach” o tym, że ostatecznie człowiek nie zależy od samego siebie. Robią to jednak często w sposób smutny, nasuwający myśl, że w gruncie rzeczy ta konieczna zależność jest przekleństwem. Wpisują się więc w tradycję, która wszelkie ograniczenie traktuje jako krzywdę i niesprawiedliwość. Dopust, krzyż, który trzeba dźwigać.
Cicho brzmi głos tych, którzy jak Emanuel Levinas wierzą, że to więź jest istotą człowieka. Że wcale nie musi być przeżywana jak kajdany, które albo nieuchronnie ciążą, albo prowokują do tego, żeby się ich pozbyć. Że jest darem, który pozwala poczuć to, że Ja zaczyna się w Innym. Zagłuszany przez zgiełk wojny, toczonej przez kulturę narcyzmu i kulturę obłudy, ten głos jest prawie nieuchwytny. Usłyszenie go wymaga wysiłku. Przede wszystkim wysiłku myśli.”
Im bardziej ludzie chcą się czuć niezależni, tym bardziej brak im czegoś, co nadałoby sens ich życiu, a więc poszukują ekscytacji i ożywiają się za pomocą różnych środków, od których się uzależniają. Specjaliści piętnują uzależnienia i proponują terapie pozwa...