27/10/2025
PIJĘ KAWĘ I CZYTAM KSIĄŻKI
Kiedy czytam o starości robię się bardziej zrzędliwa. Wewnętrznie odczuwam, że mogę być niezadowolona, bo dopuściłam do siebie świadomość, że staję się coraz bardziej bezradna, zależna i że kiedyś umrę. A to oznacza, że nie mam zbyt wiele czasu na udawanie jeśli coś mi się nie podoba. Wszystko przyspiesza. Utrzymywanie się w roli posłusznego dziecka, które szuka idealnego rodzica jest całkiem w porządku do około czterdziestki. Potem robi się doskonała dziura na żal a nawet żałobę po niespełnionych dziecięcych marzeniach, raju utraconym, dobrym obiekcie i prostocie życia. Taka dziesięcioletnia melancholia nazywana przez niektórych depresją gdzie godzimy się lub nie na nieubłagany upływ czasu. Różnie sobe z nią radzimy: od poniechania planów i marzeń i zwyczajne dziadzienie z dnia na dzień (daj spokój, to już niewarto!) po idealizację czasu który jest i zapamiętałym powtarzaniu, że wszystko przed nami. Ta druga opcja ma swoje szczytowe chwile: najpierw wśród kobiet a potem wśród mężczyzn pojawia się popłoch, że trzeba koniecznie sobie i innym udowodnić piękno, naturalność, możliwości, chęć do podróżowania i nauki, poznawania nowych ludzi, bicia rekordów. Lustro i delikatne korekty medycyny estetycznej poprawiają nastrój, zwodząc nas na manowce mniej więcej do momentu kiedy stają obok nas nasze własne dzieci, też już dorosłe i nadal boleśnie młode. Oni zresztą już zostaną tacy, bo już zawsze będą od nas młodsi.
Są i ci, którzy stawiają sobie na nowo pytania o wieczność i o to co będzie po śmierci. Ostatnio od kolegi dowiedziałam się, że nie ma się co cieszyć że spotkamy kogoś znajomego w niebie, zwłaszcza w obliczu interpretacji chrześcijańsko-katolickiej. Spotkamy tam samych świętych a ekstaza związana z przebywaniem blisko Boga sprawi, że zapomnimy o całej reszcie. W tym świetle rodzinę, przyjaciół można jeszcze spotkać w piekle, bo tam wszyscy rozpamiętują swoje grzechy lub ewentualnie w czyśćcu. W niebie niestety nie. Taka niezbyt w sumie urocza perspektywa.
Dziesięć lat od czterdziestki do pięćdziesiątki jak już wspomniałam upływa dość szybko, często na wewnętrznym lub zewnętrznym miotaniu, że warto by było jeszcze coś zrobić. Coś wyjątkowo znaczącego, żeby życia nie żałować. Im bardziej się skupiamy na niezwykłości tych potencjalnych dokonań tym szybciej płynie czas i tym mniejsza szansa na horacjańskie “non omnis moriar” (“nie wszystek umrę - wiele ze mnie tu zostanie”).
Potem wpadamy w lęk że za chwilę już tylko będą nas chcieli w sanatoriach i prężnie działających seniorskich grupach. I rzeczywiście na to przyjdzie czas, gdzieś po sześćdziesiątce. „Świat jest teatrem, aktorami ludzie, / Którzy kolejno wchodzą i znikają. / Każdy tam aktor niejedną gra rolę”. (- Szekspir)
Więc kiedy czytam o starości, jak teraz w książce Lisy Ridzen “Kiedy żurawie odlatują na południe”, to sobie uświadamiam że jestem w takim przejściu gdzie jeszcze mogę wiele chociaż na pewno niektóre rzeczy nieodwołalnie przepadły. I nieważne co na ten temat mówią media, kultura, historie niezwykłych ludzi. Ja wiem swoje. Odeszła ode mnie bezkarna nieśmiertelność, dziecięca omnipotencja, naiwność a w zamian pojawiły się przewlekłe choroby, ostrożność i niemiłe zaskoczenie kiedy pojawia się coś co jest dla mnie bolesne i jednocześnie nowe.
Są i plusy. Na przykład zauważyłam że od pięćdziesiątki odczepiłam się nareszcie od własnych rodziców. Przestali mnie zajmować, wkurzać, smucić, pochłaniać mój czas. Prawdopodobnie jest to wynik długiej pracy nad tymi tematami i równie długiej psychoterapii jednak cień mojego dzieciństwa, to co dostałam i to czego nie dostanę przestał być taki znaczący. To ciekawe uczucie kiedy to wszystko wiem, czasem o tym myślę i jedyne co mi się chce to po prostu westchnąć lub lekko pokiwać głową.
Zauważyłam też w sobie więcej odwagi do nie trzymania się przeszłości. Już nie muszę wszystkiego porównywać do tego co było, toczyć długich tyrad że kiedyś albo wtedy było lepiej. Nie muszę być wiecznie rozczarowana swoim światem, który nie jest taki jakim go chciałam lub zapamiętałam. A zresztą pamięć bywa wybiórcza, o wiele bardziej niż nam się wydaje. Mogę być tutaj. Jeszcze nie żyję głównie we wspomnieniach jak stary Bo, jak moi Dziadkowie, jak zamyśleni staruszkowie na krakowskich Plantach. Jestem. I przypomina mi się tylko jak Makuszyński pisał w “Awanturze o Basię”: “Nie cenilibyśmy radości, gdyby była wiecznotrwała i snuła się nieprzerwanie. Gorycz bólu i dotkliwość cierpienia tym słodszą nam czynią radość, co się zjawi. Nie byłoby radości bez smutku. Nikt by nie wiedział, że to radość właśnie. Tym skwapliwiej witamy dzień, że przed nim snuła się mroczna oślepła noc.”
Wstaję rano i jeśli mogę doświadczam radości. Wieczorem pamiętam o tym, żeby rano koniecznie się obudzić. Bo nie warto zostawać w nieustannym bólu i goryczy. Może moim największym osiągnięciem będzie teraz zapamiętywanie tego co dobre i łagodne rewidowanie surowych poglądów. One ostatecznie nic mi wartościowego w życiu nie przyniosły.
Wypijam więc drugą kawę i czytam książki.
Tekst: Magda Skomro