19/08/2021
Wczoraj (… ) byłem jeszcze głupi, ale dzisiaj zmądrzałem. (...) Nie pojmujemy, że życie jest rajem. Bo wystarczy tylko to zrozumieć, a raj nastanie w całym swym pięknie (...).
F. Dostojewski, Bracia Karamazow ❤
WSPOMNIENIA STARCA ZOSIMY
Po czterech latach służby znalazłem się wreszcie w mieście K., gdzie pułk nasz stał wtedy załogą. (…) Upodobałem sobie w pewnej młodej i, pięknej pannie, mądrej, szlachetnego i dobrego charakteru, córce zacnych rodziców. Byli to bogaci, bardzo ustosunkowani ludzie, przyjmowali mnie u siebie uprzejmie i serdecznie.
I oto przywidziało mi się, że owa panna czuje do mnie skłonność — zapłonęło moje serce, gdy trwałem w tym marzeniu. Później dopiero pojąłem i domyśliłem się, że jej wcale tak bardzo nie kochałem, że tylko ceniłem jej rozum i szlachetny charakter, co zresztą było zupełnie naturalne. Ambicja nie pozwoliła mi jednak oświadczyć się w owym czasie o jej rękę: trudno mi się wydawało rozstać z pokusami wolnego, kawalerskiego i rozwiązłego życia, do którego pociągał mnie mój wiek, tym bardziej że nie brakowało mi pieniędzy. Ale niejednokrotnie robiłem w tym kierunku aluzje. W każdym razie postanowiłem odłożyć na jakiś czas krok stanowczy. Tymczasem wysłano mnie na dwa miesiące do innego powiatu.
Po dwóch miesiącach wracam, a owa panna już jest zamężna, wyszła za bardzo bogatego tamtejszego obywatela, starszego co prawda ode mnie, ale dosyć jeszcze młodego, który miał jeszcze nade mną tę przewagę, że posiadał stosunki w najlepszych sferach stolicy i był bardzo wykształcony. Ja zaś ani jednym, ani drugim nie mogłem się poszczycić. Byłem tak rozgoryczony tym nieoczekiwanym zwrotem, że mi się po prostu rozum mieszał.
Co najważniejsza, dowiedziałem się wówczas, że oboje byli już od dawna zaręczeni i że sam nieraz widywałem go w salonie jej rodziców, ale nie zwróciłem nań uwagi, zadufany w sobie, oślepiony własnymi zaletami.
I to mnie najbardziej obraziło: jakże to, wszyscy prawie wiedzieli, tylko ja nic nie wiedziałem? I poczułem w sobie nagle piekącą złość. Z rumieńcem na twarzy zacząłem sobie przypominać, jak wielokrotnie oświadczałem się jej niemal w miłości, ona zaś bynajmniej nie przeszkadzała mi i nie ostrzegała. Wnosiłem z tego, że po prostu kpiła ze mnie.
Potem oczywiście zmiarkowałem i przypomniałem sobie, że nie kpiła, owszem przerywała zawsze tego rodzaju rozmowy żartobliwym konceptem i czym prędzej zmieniała temat.
Ale wówczas nie mogłem sobie tego przełożyć i zapałałem pragnieniem zemsty.
Przypominam sobie ze zdumieniem, że owo pragnienie zemsty i ów gniew przygnębiały mnie i były mi wysoce wstrętne, z natury bowiem byłem dobry i nie mogłem się długo gniewać. Ale tym razem sztucznie podsycałem w sobie złość i snułem złe i niedorzeczne zamiary.
Przeczekałem czas jakiś i oto pewnego razu, w większym towarzystwie, powiodło mi się nieoczekiwanie obrazić mego „przeciwnika" na pozór z przyczyny ubocznej: wyśmiałem jego opinię o pewnym bardzo znamiennym wówczas wydarzeniu — było to w dwudziestym szóstym roku — i, jak powiadali świadkowie, uczyniłem to zręcznie i dowcipnie. (…) Naówczas karano za pojedynki z całą surowością, lecz mimo to były one bardzo modne w sferach wojskowych (...) Był koniec czerwca. Spotkanie wyznaczono nazajutrz, za miastem o siódmej rano — i oto stało się ze mną coś niezwykłego.
Wieczorem, wróciwszy do domu, rozwścieczony i w okropnym stanie, rozzłościłem się na mojego ordynansa Afanasija i z całej siły uderzyłem go dwa razy w twarz, aż do krwi. Afanasij służył u mnie od dawna i nieraz go już biłem dawniej, ale nigdy z takim zwierzęcym okrucieństwem. I uwierzycie, mili moi, czterdzieści lat minęło od tego czasu, a przypominam to sobie zawsze ze wstydem i męką.
Położyłem się, przespałem ze trzy godziny, obudziłem się, zaczynało świtać. Zerwałem się nagle, spać mi się nie chciało, podszedłem do okna, otworzyłem je — wychodziło na ogród; widzę: słoneczko wschodzi, ciepło, pięknie śpiewają ptaszki.
„Cóż to — myślę sobie — dlaczego czuję się jakoś haniebnie nikczemnie? Czy nie dlatego, że zamierzam przelać krew? Nie — myślę sobie — chyba nie dlatego. Czy nie dlatego, że się boję śmierci, boję się, że zginę? Nie, nie to, nic podobnego..." I naraz domyśliłem się: to dlatego, że zbiłem wczoraj wieczór Afanasija!
Ujrzałem to wszystko przed oczyma, wszystko jak gdyby powtórzyło się w rzeczywistości: stoi przede mną, a ja go biję z rozmachem prosto w twarz, on zaś nie śmie drgnąć, stoi na baczność, głową nie rusza, wyłupił na mnie oczy jak w szeregu, wzdryga się przy każdym uderzeniu, i nawet nie ośmiela się podnieść rąk, aby zasłonić twarz — do tego człowiek był doprowadzony, i to człowiek bił człowieka! Co za ohyda!
Jakby ostra igła przeszyła mi duszę na wylot. Stoję jak oszalały, słoneczko świeci, listeczki się radują, skrzą się, a ptaszki, ptaszki Pana Boga chwalą... Zakryłem twarz rękoma, upadłem na łóżko i zapłakałem głośno. I przypomniał mi się mój brat Markieł i jego słowa wyrzeczone przed śmiercią do służby: „Mili moi, drodzy, dlaczego mi usługujecie, dlaczego mnie kochacie, czyż wart jestem, abyście mi usługiwali?"
„Tak, czy wart jestem" — błysnęło mi w głowie.
W istocie, czymże sobie zasłużyłem, żeby drugi człowiek, taki jak ja, stworzony na obraz i podobieństwo Boże, usługiwał mi? (…) I nagle objawiła mi się w pełnym świetle cała prawda: co ja zamierzam uczynić? Idę zabić dobrego, mądrego, szlachetnego człowieka, który nic złego mi nie wyrządził, małżonkę zaś jego zamierzam na wieki pozbawić szczęścia, skazać na katusze i śmierć.
Leżałem rozciągnięty na łóżku, z twarzą w poduszce, i nie zauważyłem, jak czas minął. Naraz wchodzi do mnie kolega z pistoletami: „A, powiada, dobrze, żeś wstał. Czas już, chodźmy." Zacząłem się kręcić po pokoju, straciłem głowę; wyszliśmy jednak i wsiedli do powozu. „Poczekaj chwilkę, powiadam, za chwilę wrócę, zapomniałem sakiewki."
I wbiegłem z powrotem do mieszkania, wprost do komórki Afanasija:
„Słuchaj, powiadam, wczoraj uderzyłem cię dwa razy w twarz, daruj mi." Zadrżał, zląkł się jak gdyby, patrzy — widzę, że to nic, że to za mało, i nagle w mundurze, w epoletach, buch mu do nóg, czołem o ziemię:
„Wybacz mi!" — powiadam. Afanasij całkiem struchlał.
„Wasza wielmożność, ojcze, dziedzicu... jakże to... czy wart jestem..." — i sam rozpłakał się, jak ja poprzednio, zasłonił twarz rękoma, odwrócił się do okna i trząsł się od łkań.
Ja zaś wybiegłem do kolegi, skoczyłem do pojazdu.
„Ruszaj! — krzyknąłem. — Widziałeś — wołam — zwycięzcę? Oto go masz przed sobą!" Taki mnie zachwyt ogarnął, śmieję się przez całą drogę, mówię i mówię, nie pamiętam już teraz, o czym mówiłem. Patrzy na mnie mój kolega:
„No, bracie, zuch z ciebie, widzę, że nie zhańbisz munduru."
Takeśmy przyjechali na miejsce spotkania, a oni już tam są, wypatrują nas. Rozstawiono nas w odległości dwunastu kroków, on miał prawo do pierwszego strzału — stoję przed nim wesoły, twarzą w twarz, okiem nie mrugam, z miłością patrzę na niego, wiem już, jak postąpię.
Strzelił — ledwo drasnął mnie po policzku i w ucho.
„Dzięki Bogu — wołam — nie zabił pan człowieka!"
Chwyciłem mój pistolet, odwróciłem się i rzuciłem go daleko do lasu: „Tam jego miejsce!"
Odwróciłem się do przeciwnika:
„Szanowny panie, powiadam, wybaczy pan głupiemu młokosowi, który pana obraził i na domiar zmusił do strzelania się. Jestem od pana gorszy dziesięciokrotnie, a może nawet bardziej. Niech pan to powtórzy osobie, którą czci pan najbardziej w świecie."
Ledwie to powiedziałem, wszyscy trzej w krzyk.
„Ależ, panie — rzekł mój przeciwnik, nawet się zaperzył — jeżeli pan nie chciał pojedynku, to po cóżeś mnie wyzywał?"
„Wczoraj, mówię, byłem jeszcze głupi, ale dzisiaj zmądrzałem." Tak mu to wesoło powiedziałem.
„Wierzę, jeżeli chodzi o wczorajsze — odpowiedział — ale co do dzisiejszego, to trudno to stwierdzić z pańskiego zdania."
„Brawo — wołam i klaszczę nawet w dłonie — godzę się z panem i pod tym względem, zasłużyłem sobie na to!"
„Czy będzie pan, szanowny panie, strzelał, czy nie?"
„Nie będę — odpowiadam — a pan, jeśli chce, może jeszcze raz strzelić, ale lepiej, jeśli pan tego nie zrobi."
Sekundanci krzyczą, zwłaszcza mój: „Jak to, hańbisz pułk, stojąc na placu prosisz o przebaczenie; gdybym tylko wcześniej był wiedział!" Stanąłem przed nim i rzekłem, ale już bez śmiechu:
„Moi panowie, czy to tak dziwne w czasach dzisiejszych, że człowiek sam żałuje swego głupiego postępku i wyraża publicznie skruchę?" „Ale przecież nie na placu" — krzyczy znowu mój sekundant.
„Otóż to właśnie — odpowiadam im — to jest najdziwniejsze. Bo właściwie powinienem był przeprosić pana od razu po przybyciu i nie narażać pana na wielki i śmiertelny grzech. Ale tak potwornie wszystko to ludzie sami urządzili, że prawie nie sposób było tak postąpić, albowiem dopiero teraz, kiedy pan strzelił do mnie z dwunastu kroków, moje słowa mają jakieś znaczenie. Poprzednio zaś, przed strzałem, powiedziałby pan po prostu: tchórz, pistoletu się zląkł, nie warto go słuchać.
Panowie — zawołałem z głębi serca — rozejrzyjcie się wokoło, patrzcie na dary Boże: niebo jasne, powietrze czyste, trawka delikatna, ptaszki, przyroda piękna i bezgrzeszna, a my, tylko my jesteśmy bezbożni i głupi i nie pojmujemy, że
życie jest rajem.
Bo wystarczy tylko to zrozumieć, a raj nastanie w całym swym pięknie, i obejmiemy się, i zalejemy się łzami..."
Chciałem jeszcze coś dodać, ale nie mogłem, dech mi zaparło, słodko jakoś, młodzieńczo, i w sercu poczułem takie szczęście, jakiego nigdy jeszcze w życiu nie zaznałem.
„Rozsądne to wszystko i zacne — rzekł mój przeciwnik — ale w każdym razie jest pan oryginalnym człowiekiem."
„Niech się pan śmieje — śmieję mu się w odpowiedzi — potem pan sam pochwali!"
„Ależ gotów jestem i teraz, powiada, pochwalić, proszę pana, wyciągam do pana rękę, bo jest pan, zdaje się, szczerym człowiekiem."
„Nie, powiadam, teraz nie trzeba, a potem, kiedy będę lepszy i zasłużę sobie na pański szacunek, wówczas będzie pan mógł podać mi rękę i dobrze pan zrobi."
Wróciliśmy do domu, mój sekundant przez całą drogę klął, a ja go wciąż całowałem. Od razu wszyscy koledzy dowiedzieli się o tym, zebrali się tegoż dnia na sąd honorowy: „Mundur niby zhańbił, niech się poda do dymisji." (…)
„Najdrożsi przyjaciele i koledzy — rzekłem — nie kłopoczcie się o moją dymisję, bo już to zrobiłem, dziś rano do dymisji się podałem, a jak się z wojska zwolnię, natychmiast do monasteru wstępuję, dlatego się podałem do dymisji."
Ledwo to powiedziałem, wszyscy jak jeden mąż roześmieli się głośno:
„Powinieneś był to od razu powiedzieć, teraz wszystko się wyjaśniło, mnicha nie można sądzić" — śmieją się, nie przestają, i wcale nie kpiąco, owszem, szczerze, wesoło, polubili mnie nagle wszyscy, nawet najzawziętsi oskarżyciele. (…) Wszyscy śmieli się ze mnie, lecz kochali. (…)
***
I jak tu nie kochać Dostojewskiego? ❤ 🙂