29/09/2025
Jak donoszą media, rolnicy z kilku województw w Polsce – świętokrzyskiego, lubelskiego, łódzkiego, mazowieckiego, małopolskiego i wielkopolskiego – znaleźli się w dramatycznej sytuacji. Zamiast pietruszki korzeniowej, którą zakupili jako materiał siewny, na polach wyrosła pietruszka naciowa. Winne są źle oznakowane nasiona, które trafiły do Polski z czeskiej firmy MoravoSeed i były sprzedawane przez PNOS z Ożarowa Mazowieckiego (skądinąd świetną firmę).
Konsekwencje są poważne: straty liczone są w milionach złotych. Szacuje się, że tylko w regionie świętokrzyskim sięgają ponad 10 milionów, a w skali kraju nawet 20 milionów. To nie tylko stracony rok pracy, lecz także zerwane kontrakty i ogromne obciążenie finansowe dla gospodarstw. Rolnicy czują się oszukani i walczą o rekompensaty, ale droga do ich uzyskania może być długa i niepewna.
Ta historia unaocznia, jak kruche bywa rolnictwo, gdy jest w pełni uzależnione od zewnętrznych dostawców nasion. Co by się stało, gdyby zamiast kupować materiał siewny, rolnicy mieli własne, sprawdzone nasiona?
Samodzielne zbieranie i przechowywanie nasion to praktyka, która ma wiele zalet. Po pierwsze, pozwala zachować odmiany najlepiej przystosowane do lokalnych warunków glebowych i klimatycznych. Po drugie, chroni przed błędami i zaniedbaniami w łańcuchu dostaw – takimi jak te, które doprowadziły do tegorocznej katastrofy z pietruszką. Po trzecie, daje ogromną oszczędność finansową: rolnik nie musi co roku wydawać tysięcy złotych na zakup materiału siewnego, a jednocześnie zyskuje pewność, co naprawdę sieje. Po czwarte, na szczeblu lokalnym, pozwala uzyskać dodatkowe dochody z produkcji nasiennej dla sąsiadów, a dochody te zostają "w gminie", a nie wędrują za siedem gór i siedem rzek.
W szerszym kontekście mówimy tu o suwerenności żywnościowej – o tym, by to społeczności, a nie korporacje czy odlegli dostawcy, decydowały o tym, co i jak uprawiają. Gdy rolnicy sami kontrolują nasiona, odzyskują władzę nad podstawą swojego bytu. Odzyskują wolność.
Poza tym, bądźmy szczerzy - człowiek i stworzone przez niego korporacje potrafią jedynie życie modyfikować, ale nie potrafią go tworzyć. Jedna z trzech podstawowych zasad etycznych permakultury – dzielenie się nadmiarem – kłóci się z ideą zawłaszczania i reglamentowania czegoś tak podstawowego, jak zdolność rośliny do rozmnażania. W praktyce oznacza to, że nasiona są dobrem wspólnym, częścią wspólnego dziedzictwa ludzkości. Z tego punktu widzenia działania korporacji, które roszczą sobie prawa do odmian, są naruszeniem nie tylko etyki permakulturowej, ale też elementarnej sprawiedliwości.
Dlatego w ruchu permakulturowym tak dużą wagę przykłada się do samodzielnego zbierania nasion, wymiany ich między ogrodnikami i rolnikami, tworzenia banków nasion, czy sieci takich jak Seed Savers Exchange. To praktyka, która nie tylko chroni różnorodność i dostosowanie do lokalnych warunków, ale jest też realnym aktem oporu wobec korporacyjnego monopolu.
Ale warto pójść jeszcze dalej w tym rozumowaniu: jak zmieniłoby się życie rolników, gdyby zaczęli od zabezpieczenia wszystkiego, co naprawdę niezbędne – jedzenia, energii, paszy, nasion – w granicach własnego gospodarstwa? Odpowiedź podsuwa przykład z innej części świata: rodzina Dervaes, prowadząca miejską farmę w Pasadenie, pokazuje, że nawet w środku miasta można wytwarzać niemal wszystko, co potrzebne do życia. Ich farma funkcjonująca na 800 metrach kwadratowych (!) dostarcza im warzyw, owoców, jaj, mięsa, a nawet paliwa, pozwalając funkcjonować w dużej mierze niezależnie od zewnętrznych rynków.
To jest właśnie permakulturowa wizja bezpieczeństwa i wolności: nie opieranie się na globalnych łańcuchach dostaw, które potrafią zawieść w najmniej odpowiednim momencie, lecz budowanie lokalnej, żywej gospodarki, której fundamentem są ziemia, rośliny, zwierzęta i ludzie. Historia pietruszki – choć bolesna – może być impulsem, byśmy zastanowili się nad tym, ile zależy od naszej żywnościowej niezależności, a co za tym idzie, po prostu, wolności.