06/11/2025
Zachód słońca. W dole Kraków. Unosimy się w balonie nad miastem. Światła latarni i wydostające się przez okna mieszkań z oddali przypominają znicze. Jest 1 listopada, stąd pewnie tak mi się kojarzy. Na horyzoncie Tatry. Widzę wieże klasztoru górującego ze wzniesienia nad miastem. Las i autostradę próbujące się wdzierać w siebie nawzajem. Gdzieś za nimi jest miejsce, które z wdzięcznością nazywam domem.
Był czas, kiedy uwielbiałam szybkie życie. Wyzwania. Adrenalinę. Garściami czerpałam z „wielkomiejskich”atrakcji. Rozwój, kariera i praca stanowiły znaczące priorytety.
Aż to wszystko gruchnęło. Balon pękł. Uderzyłam o ziemię.
Na szczęście tylko w przenośni, choć bolało jak prawdziwy upadek. Wygrzebałam się. Jestem. Chociaż wciąż wiele mam do przewartościowania. Pomóżcie, jeżeli wiecie:
Czy tylko mi się wydaje, że ktoś Nas oszukał wmawiając, że warto robić karierę?
Czy można przeżyć życie na „pełnej petardzie” odnajdując wciąż nowe źródła ekscytacji?
Czy to w ogóle jest warto?
Dziś wybieram uważność, spokój i cieszę.
Zamiast kolejnych, coraz silniejszych bodźców i dopaminowego „haju” wybieram to co naturalne. Wsłuchiwać się w zmysły. Zdumiewające jak wiele można poczuć dopiero kiedy „nic” się nie dzieje…