16/09/2024
https://www.facebook.com/share/p/dGQ6ffpwZJkgFz6i/?mibextid=WC7FNe
Nie przytulam się do syna kiedy jestem w smutku, czy bólu związanym z jakąś sytuacją.
Dlaczego?
Bo dziecko nie jest od kontenerowania moich trudnych emocji.
Nie jest od koregulowania mnie.
I jego słodkie ciałko i jego cudowny zapach i jego miękkie włoski - choć są wspaniałe! - nie mogą stanowić części mojej samoregulacji.
Dlaczego? Bo moje emocje są dla niego nie do dźwignięcia.
Marzy mi się powszechność takich norm.
Żeby było to jakoś jasne dla rodziców, że nie szukamy, no po prostu nie szukamy pocieszenia w dzieciach.
Nieważne - czy pocieszenia werbalnego, czy niewerbalnego. Jedno i drugie stawia dziecko do roli większej niż ta pierwotnie mu przypisana.
Lubię sobie to wyobrażać pewna metaforą: opiekun, który niesie bagaż trudnych emocji ma krzepę i moc, żeby to dźwignąć (jeśli nie ma, o wsparcie może poprosić kogoś o podobnych gabarytach), tym samym bagażem jednak może niechcący zgnieść i przydusić swoje dziecko.
Dlatego najpierw ja sama nazywam swoją emocje, ja sama zajmuje się własnymi tematami, kiepskim dniem, czy odpalonym przez jakąś sytuację bólem, a potem podchodzę do dziecka. Trochę jak w szpitalu “najpierw umyj ręce, potem podchodź do pacjenta” - “najpierw sobie ponazywaj, odetchnij, wyreguluj się a potem idź do dziecka”.
A jeśli jestem w domu sama i muszę być przy maluchu non- stop nieważne z jaką treścią emocjonalną?
Lubie wtedy powtarzać w sercu takie zdanie: “Ty synku jesteś dzieckiem, mama ma swoje sprawy / emocje. I ty wcale się tym nie musisz zajmować. Zwalniam Cię z przejmowania moich stanów czy opiekowania się moimi odczuciami.”
Już samo klarowne nazwanie rysuje dobrą granicę: gdzie i kto ma swoje miejsce.