28/10/2025
Demograficzny znikający środek. Dlaczego klasa średnia nie ma dzieci?
Mateusz Kukla śledzi powody i poszukuje rozwiązań kryzysu demograficznego 19 października 2025 przeczytanie zajmie 9 min
Dlaczego dzietność najmocniej spada wśród klasy średniej? Problemy finansowe są jednym z elementów wyjaśnienia, lecz dopiero spojrzenie na szerszy obraz pozwala dostrzec sprzężenie zwrotne zachodzące między czynnikami ekonomicznymi i kulturowymi, których synergia tworzy pułapkę, w którą wpada coraz więcej młodych rodziców. Jedynie wyzwolenie się spod kultury konsumpcjonizmu może uratować naszą dzietność, choć postawi ono pod znakiem zapytania paradygmat ciągłego wzrostu gospodarczego.
Na pierwszy rzut oka trendy demograficzne wydają się nie mieć sensu. Ze wszelkich, dostępnych nam wskaźników wynika bowiem, że rozwinięte kraje Zachodu są obecnie zamożniejsze i bezpieczniejsze niż kiedykolwiek wcześniej w historii. A skoro obiektywnie mamy lepsze warunki do posiadania większej liczby dzieci, to logicznie powinno ich być więcej.
Tymczasem tendencja jest zupełnie odwrotna: im dane państwo jest bogatsze, tym jego dzietność jest mniejsza, czasem obniżając się wręcz do alarmujących poziomów.
Na bazie tej zależności można by postawić pochopną diagnozę, że być może to bogactwo rozleniwia ludzi i sprawia, że dla własnej wygody nie chcą mieć dzieci. Tego typu poglądowi przeczy jednak dokładniejsze przyjrzenie się danym. Jeśli bowiem przyjąć takie postawienie sprawy za dobrą monetę oznaczałoby to, że im ktoś jest bogatszy, tym dzieci powinien mieć mniej.
Tymczasem możemy zaobserwować, że w państwach zachodnich osoby najzamożniejsze nie tylko nie mają mniej dzieci, ale wręcz przeciwnie – mają ich nieznacznie więcej niż średnia w ich krajach. Wychodzi więc na to, że zarówno bieda, jak i bogactwo nie jest wystarczającym wytłumaczeniem różnic w poziomie dzietności. A skoro tak, to co nim jest?
Czy czujemy się ubożsi niż nasi przodkowie?
Status ekonomiczny bez wątpienia przekłada się na dzietność poszczególnych grup społecznych, jednak dzieje się to w sposób, który trudno uchwycić patrząc wyłącznie na suche dane. Sensu nadaje im dopiero wzięcie pod uwagę pewnego prostego faktu, mianowicie że ludzie nie patrzą na swoje życie obiektywnie, ale subiektywnie.
Co oznacza to w praktyce? Choćby to, że przy podejmowaniu decyzji o posiadaniu dziecka nie biorą pod uwagę perspektyw wzrostu wskaźnika PKB na mieszkańca, lecz patrzą na swoje własne poczucie stabilizacji życiowej, bezpieczeństwa i gotowości do posiadania dziecka – czynników, które bardzo ciężko uchwycić w statystykach.
O ile posiadane zasoby czy przewidywana długość życia są stosunkowo łatwo mierzalnymi wartościami, to już zamożność czy bezpieczeństwo do takich nie należą, a ich percepcja i definicja zmieniają się w zależności od czasu, miejsca i osobistych przekonań jednostki.
W Polsce, jeszcze jakiś czas po wojnie, przeciętna rodzina mogła uważać, że żyje jej się w miarę dostatnio, jeżeli wszyscy zawsze mieli co jeść, gdzie mieszkać i w co się ubrać. Dziś spełnienie wyłącznie tego typu podstawowych potrzeb byłoby uznane za życie na progu ubóstwa, jako że współczesne standardy znacznie podniosły się względem historycznych.
Dzisiejsi rodzice, aby zapewnić swoim dzieciom przyzwoite warunki życia, powinni postarać się dla nich o dobrą edukację, najlepiej włącznie ze studiami. Do tego opłacić im zajęcia dodatkowe, wyjazdy na wakacje (najlepiej zagraniczne), najnowszą elektronikę, markowe ubrania, dostęp do rozrywek, a przy tym spędzać z nimi dużo czasu, zamiast siedzieć w pracy. A to zaledwie początek listy.
Tego typu wzrost wymagań wynika z prostej zależności – mając potencjalny dostęp do coraz to nowych możliwości pojawia się presja na to, aby je wykorzystać. Być może dochodzą do tego też ambicje pokoleniowe. Dzisiejsi 20- i 30-latkowie, chcąc być lepsi od swoich rodziców, pragną dać swoim potomkom szanse, których sami nie mieli.
W czasach transformacyjnego dorabiania się nierzadko trudno było spełnić podstawowe potrzeby, nie mówiąc już o płatnych kursach dla dzieci czy “zachodnich” narzędziach edukacyjnych. Dziś, możliwości rozwoju, o których nawet nie marzyli nasi rodzice, są na wyciągnięcie ręki, grzechem byłoby więc z nich nie skorzystać, nawet jeśli wiąże się to z dodatkowymi wydatkami.
Młodzi rodzice na polu minowym
Oczywiście nie ma nic złego w ambicjonalnym podejściu do rodzicielstwa. Problem jednak w tym, że żyjemy w konsumpcyjnej kulturze opartej na ciągłym wzroście. Traktowanie dziecka jako „projektu”, który trzeba jak najlepiej zrealizować, może prowadzić do mnożenia wymagań, których nigdy nie będzie się dało w pełni zrealizować.
Rozwijający się rynek będzie bowiem wciąż generować kolejne produkty, usługi i porady sugerujące co jeszcze można poprawić, zdobyć, lub osiągnąć zanim będzie można zdecydować się na dziecko. Warsztaty coachingowe przygotowujące do rodzicielstwa, psychoterapie czy szkoły rodzenia czekają na młodych ludzi. W ofercie dla nowonarodzonych są inteligentne, elektroniczne nianie, zabawki edukacyjne Montessori czy lekcje pływania dla niemowląt.
Pomysłowość rynku jest niewyczerpana, a w promowaniu jego wytworów pomagają social media. Jeśli algorytm Instagrama wykryje, że mamy lub planujemy mieć dziecko, natychmiast zacznie nam pokazywać wyidealizowane zdjęcia uśmiechniętych rodziców chwalących się tym, co właśnie kupili dla swojego dziecka.
W tym procesie nie pomaga też kultura sejfityzmu, według której nawet drobne uchybienia w wychowaniu dziecka wywołujące u niego dyskomfort mogą odbić się na jego zdrowiu fizycznym lub psychicznym. Rodzice są bombardowani poradami pedagogów, psychologów, ale też samozwańczych „internetowych ekspertów” na temat potencjalnych problemów rozwojowych dziecka.
Jeśli ktoś zbyt mocno zinternalizuje fakt, że wszelkie jego działania, nawet te nieświadome bądź podejmowane w dobrej wierze, mogą negatywnie odbić się na potomstwie, to taka osoba rzeczywiście może zacząć postrzegać wychowywanie dziecka jako okres ciągłego zagrożenia. Tym bardziej, że jeżeli już zainteresuje się ona tym tematem, to portale społecznościowe będą z jeszcze większym natężeniem suflować jej różne, mroczne scenariusze dopóty, dopóki będą w stanie ukraść nieco uwagi.
Tymczasem okazjonalny brak czasu poświęconego dziecku czy podniesienie na niego głosu, choć jest negatywnym doświadczeniem, to nie jest jednak czymś, z czym psychika zdrowego dziecka nie byłaby sobie w stanie poradzić.
Sęk w tym, że choć potrzeby dzieci same z siebie się nie zmieniły, to jednak całkowicie zmieniło się otoczenie kulturowe sprawiając, że spełnienie podstawowych wymagań to dziś za mało. Kolejne wymogi i propozycje „ulepszenia” życiowego startu dla dziecka wydają się nie mieć końca. Dążenie do osiągnięcie perfekcyjnych warunków może paraliżować wielu ludzi na samą myśl o posiadaniu dziecka.
Efektem tego podejścia jest zaś to, że nawet jeśli ktoś konsumuje dziś kilkakrotnie więcej dóbr niż jego pradziad, to wciąż może czuć się biedny. Nikt nie ocenia bowiem swojego statusu przez pryzmat przeszłości bądź sytuacji panującej w innych, biedniejszych krajach, lecz samookreśla się względem zamożności reszty danego społeczeństwa i stawianych przez nie wymagań.
Podobnie jest z poczuciem bezpieczeństwa, które także jest relatywne. Nawet jeżeli na tle historii świata żyjemy w obiektywnie najbardziej stabilnych i bezpiecznych czasach, to i tak możemy subiektywnie postrzegać nasz świat jako niestabilny i niebezpieczny. Wszystko zależy bowiem od tego, jaki punkt odniesienia sobie ustalimy. Współcześni ludzie odzwyczajeni od chorób, śmierci i cierpienia, są mocniej wyczuleni na tego typu tragedie.
Również najpopularniejszy w dzisiejszych czasach model rodziny nuklearnej sprawia, że młodzi ludzie mogą czuć się mniej pewnie w kwestii posiadania dziecka. Tradycyjne wielopokoleniowe rodziny dzieliły się bowiem opieką nad najmłodszymi ich członkami. Mieszkając pod jednym dachem część obowiązków mogli przejmować dziadkowie, rodzeństwo czy dalsi krewni.
Z kolei współcześnie mieszkające samotnie pary są zdane właściwie wyłącznie na siebie i ewentualną pomoc instytucji państwowych. Choć taki system „na papierze” działa sprawniej i zapewnia lepszą ochronę, to nie daje naturalnego dla ludzi komfortu psychicznego, wynikającego z otaczania się bliskimi osobami.
Skąd dzieci u najbogatszych i najbiedniejszych?
Dopiero wzięcie pod uwagę faktu, że poczucie zamożności i wypływającego z niego wrażenia bezpieczeństwa nie wynika z obiektywnych czynników, ale subiektywnego postrzegania kulturowych norm, pozwala zrozumieć dane demograficzne opisane we wstępie.
Klasa wyższa nie musi się przejmować wyśrubowanymi normami i aspiracjami społecznymi, bo po prostu je spełnia. Jej członkowie posiadają już zasoby, do których zdobycia klasa średnia dopiero dąży. Klasa wyższa jest w stanie kupić dziecku wszystko to, czego może ono potrzebować, co przekłada się na poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji.
Jeśli zaś dodatkowo taka rodzina z klasy wyższej utrzymuje się z odsetek od nagromadzonego przez pokolenia kapitału, to wówczas nawet nie musi martwić się o utrzymanie swoich dochodów na wysokim poziomie i może więcej czasu poświęcać na spędzanie czasu z dziećmi.
Po drugiej stronie ekonomicznego spektrum istnieją grupy ludzi, które dużego majątku nie mają, ale z różnych powodów żyją poza kulturowymi normami społeczeństwa konsumpcyjnego. Należą do nich rodziny o bardzo niskich dochodach, które akceptują, że pewnych standardów nie będą spełniać, przez co niejako same uwalniają się od wszechobecnej społecznej presji.
Z ich perspektywy do posiadania dzieci wystarcza zaspokojenie podstawowych potrzeb materialnych, nie przejmując się tym czy będzie ich stać, aby wysłać je w przyszłości na studia czy opłacić im korepetycje. O ile więc ich warunki życia są obiektywnie gorsze od tych, jakie ma klasa średnia, to subiektywnie mogą oni czuć, że ich stopa życiowa jest co najmniej wystarczająca.
Widać więc, że u sedna problemu dzietności leży konsumpcjonistyczna kultura, która wartościuje ludzi przez pryzmat konsumowanych przez nich dóbr, z których to korzystanie staje się celem samym w sobie. Pod wpływem tego mechanizmu w największym stopniu znajduje się aspirująca klasa średnia. To ona odczuwa presję ciągłego podnoszenia poziomu konsumpcji dóbr, jako że to wiąże się z kolei z jej statusem społecznym i w wielu przypadkach z poziomem zadowolenia z życia.
Skoro zaś posiadanie dziecka również zostało obwarowane murem „niezbędnych” wydatków, nic dziwnego, że łączenie wysokiego zadowolenia z życia płynącego z wysokiej konsumpcji z posiadaniem większej liczby dzieci jest dziś balansowaniem na cienkiej linie. Istnieją jednak pewne grupy, które są na tą presję uodpornione, ciesząc się stosunkowo wysoką dzietnością także w zamożnych państwach rozwiniętych. Są nimi społeczności religijne.
Ich członkowie, nawet jeżeli mają stosunkowo dobry status materialny i dążą do spełniania wymagań społecznych, opierają swoją samoocenę i poczucie zadowolenia z życia o alternatywne systemy wartości. Przestrzeganie przykazań, uczęszczanie do świątyni czy „bycie moralnie dobrym człowiekiem” jest czymś co nie wymaga specjalnie dużych nakładów finansowych, a zapewnia poczucie spełnienia.
Ludzie religijni mają zatem więcej dzieci nie dlatego, że „nie wolno im stosować antykoncepcji”, jak czasem złośliwie się o nich mówi, ale dlatego, że po prostu narodziny dziecka są dla nich wartością samą w sobie. Życie każdego człowieka jest darem, niezależnie od statusu materialnego jaki będzie mieć.
Najlepiej widać to w przypadku rodzin muzułmańskich imigrantów żyjących na zachodzie Europy, którzy mają znacznie więcej dzieci niż średnia w państwach, w których żyją. Często tworzą oni własne, zamknięte środowiska, rządzące się własnymi systemami wartości. Nie czują presji, aby wysłać dziecko do prestiżowej szkoły czy zapisać je do klubu piłkarskiego. Wystarczy im, że będzie ono wierzyć w Allaha i czytać Koran.
Na tym tle znamienny jest fakt, że owi imigranci zaczynają mieć mniej dzieci w miarę jak asymilują się z kulturą danego kraju. Asymilacja w warunkach zachodnich polega m.in. na wciągnięciu w konsumpcjonistyczne normy, które zaczynają wytwarzać w kolejnych pokoleniach imigrantów przekonanie, że na dziecko już ich nie stać, nawet jeżeli ich status materialny jest wyższy niż ich rodziców.
Ciekawym przejawem różnego postrzegania tego samego standardu życia było obserwowane jeszcze kilka lat temu zjawisko wyższej dzietności wśród Polek, które emigrowały do Wielkiej Brytanii, zarówno w porównaniu z ich rówieśniczkami, które zostały w ojczyźnie, jak i rodowitymi Brytyjkami.
Większą dzietność Polek część osób tłumaczyła tym, że Zjednoczone Królestwo posiada znacznie szerszy zakres zapomóg i programów pomocowych dla młodych rodzin. Takie wytłumaczenie nie wyjaśnia jednak dlaczego te same środki, które miały zachęcać Polki do posiadania dzieci, nie działały już na Brytyjki.
Odpowiedzią jest znów odwołanie się do relatywności poczucia zamożności i statusu – to co dla imigranta z Europy Wschodniej mogło być spełnieniem jego aspiracji, dla autochtonów porównujących się z brytyjską upper class nie było już aż tak atrakcyjne.
Między młotem a kowadłem
Czy państwo mogłoby sprawić, że młodzi rodzice z klasy średniej osiągną swoje aspiracje wcześniej niż obecnie, dzięki czemu nie będą musieli odkładać decyzji o posiadaniu dzieci w nieskończoność?
Wydaje się to wątpliwe. W kulturze wiecznego wzrostu nie ma bowiem takiego punktu, w którym można by się było zatrzymać. Decyzja, kiedy dany poziom majątku jest już „wystarczający”, jest czysto arbitralna. Jeśli dana jednostka sama go sobie nie określi, to rynek teoretycznie jest w stanie podnosić poprzeczkę w nieskończoność. Tym bardziej, że utrzymywanie niespełnionych aspiracji jest również na rękę państwowej gospodarce, w której interesie leży napędzanie popytu wewnętrznego i skłanianie obywateli do wytężonej pracy w imię wzrostu krajowego PKB.
Oczywiście jakość warunków do posiadania rodziny nie jest czysto umowna. Obecny stan zachodnich gospodarek nie dostarcza stabilności życiowej w takim stopniu, w jakim teoretycznie by mógł. Nawet jeżeli wzrasta ogólna produktywność czy zamożność, to rosnące nierówności często sprawiają, że ta poprawa nie jest odczuwalna przez większość społeczeństwa.
Ceny mieszkań czy trudności w zdobyciu stałej umowy o pracę, zwłaszcza w przypadku kobiet czy ludzi młodych, są realną, a nie wirtualną przeszkodą, która może wpłynąć na decyzję o posiadaniu dziecka.
Nierzadko nawet osoby dobrze zarabiające i posiadające własne mieszkanie na kredyt mogą nie czuć się odpowiednio zabezpieczone finansowo. Wysokie raty kredytów mogą bowiem utrudniać im zbieranie oszczędności, a od utraty dachu nad głową może dzielić ich zwolnienie z pracy i dłuższy okres bezrobocia.
W wolnorynkowej gospodarce awans majątkowy wciąż jest możliwy. Nawet pochodząc z biednej rodziny można zarobić na własne lokum i założenie własnej rodziny. Tego typu kariera często jest jednak okupiona długoletnią, ciężką pracą i wyrzeczeniami. Zanim para młodych ludzi osiągnie w końcu poziom do jakiego aspirowali, może mieć za sobą już najbardziej płodny okres swojego życia.
Stąd coraz powszechniejsze są problemy z zajściem w ciążę i próby przeciwdziałania bezpłodności, choćby pod postacią in vitro. Z drugiej strony, mechanizm sztucznego zapłodnienia jest przykładem tego jak konsumpcjonistyczna gospodarka kreatywnie zaspokaja problemy, które sama tworzy. Skoro zaś już samo poczęcie dziecka coraz częściej zaczyna mieć przyczepioną etykietkę z ceną, posiadanie licznego potomstwa staje się jeszcze droższe i mniej dostępne.
Klasa średnia jest więc „miażdżona” z dwóch stron – z jednej strony konsumpcyjna kultura narzuca im coraz wyższe i droższe standardy życia, a z drugiej strony spowolnienie gospodarcze i nierówności utrudniają im ich spełnienie. Coraz bardziej oddala się od nich więc poziom, na którym kulturowo „wolno” by im było mieć dziecko.
W świecie łączącym niski status materialny z byciem „gorszym człowiekiem”, potomstwo przestaje już być darem, a zamiast tego nierzadko staje się zagrożeniem dla statusu społecznego jego rodziców.
Stąd też może wynikać strach części młodych kobiet przed ciążą, która sama w sobie jest trudnym doświadczeniem, a zostaje dodatkowo obciążona szeregiem wymagań, które coraz trudniej spełnić. Ten lęk może też tłumaczyć nacisk na rozszerzanie prawa do aborcji, która zaczyna być postrzegana jako jedyny ratunek przed spadkiem w hierarchii społecznej.
***
W sporze o to czy za spadek dzietności odpowiadają bardziej czynniki kulturowe czy ekonomiczne, wydaje się, że odpowiedź jest bardziej złożona. Mamy tu bowiem do czynienia ze sprzężeniem zwrotnym – otoczenie ekonomiczne stanowi podstawę do wytworzenia się określonej kultury i stylu życia, które to znów napędzają kierunek w jakim zmierza gospodarka. Wciąga nas to w spiralę, w której dzieci mają jedynie ci, którzy zdołają się z niej, choć częściowo, wydostać.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.