15/11/2025
Kiedyś było pięknie, rodzinnie...
Odchodzi epoka domowych biesiad. A właściwie — już odeszła.
Może to i dobrze?
Nie trzeba mieć w domu serwisu na sto osób, zapasowych taboretów ani słynnych „desek na dwóch stołkach”, które udawały ławę przykrytą kocem, na której mieściło się jeszcze siedem gości. Nie trzeba ogromnych garnków, rozkładanych stołów, krzeseł itd. Nie są już potrzebne poduszki i kołdry „dla nocujących”. Teraz to już obciach. Nieeleganckie. Niemodne.
Dziś wszystko jest proste: zapraszamy do restauracji, sami się odświętnie ubieramy i… siedzimy na własnym przyjęciu jak gość, nie biegasz z apaszką między stołem a kuchnią, żeby każdemu dogodzić. Wygodne? Bardzo.
A jednak wraz z tą wygodą odchodzi cała kultura. I jakoś robi się smutno.
Przyznajcie: było coś pięknego w tym, że przychodziło się do znajomych z własnymi kapciami i próbowało się sto sałatek, z których dziewięćdziesiąt pięć były „nowościami”, a pięć — świętą klasyką: „jarzynowa”, śledź pod pierzynką, „mimoza”, marchewkowa z czosnkiem i obowiązkowy winegret. Bez nich stół się po prostu się nie liczył.
Były kanapki ze szprotkami, które musiały stać na stole — mimo że prawie nikt ich nie jadł. Był zimny pieczony kurczak ułożony piramidką i przyozdobiony koperkiem. A kiedy podawano dania gorące — pierogi, gołąbki, bigos — człowiek marzył tylko o tym, żeby schować je do kieszeni i zjeść później, bo miejsca w żołądku już nie było.
A przygotowania! Cała epopeja.
Najpierw zakupy — zdobycie „czegoś specjalnego”, potem wertowanie nowych przepisów (bo trzeba było gości czymś zaskoczyć), noce spędzone na lepieniu, smażeniu, marynowaniu, polerowaniu szkła, przestawianiu mebli...
I ta atmosfera rozmów! Ile było śmiechu. Ile śpiewania! A potem tańce — raz przy magnetofonie, raz przy akordeonie sąsiada. Od „Dziewczyny z Mazur” po stare biesiadne piosenki.
A na koniec — herbata. Mnóstwo herbaty, ciasta, cukierków. I naleśniki, sernik— bo bez nich ani rusz.
Mielismy piękne dzieciństwo i młodość. Widzieliśmy te stoły u rodziców i ich znajomych.
Dlatego w naszym domu nadal pielęgnujemy tradycję spotkań rodzinnych, światecznych. Wydaje nam sie czesto, że ta tradycja wystarczy nam na całe życie. Jednak nie wystarczy jeżeli nie będziemy jej pielęgnować, uczyć młodego pokolenia że kontakt przez internetowy komunikator to nie to samo co twarzą w twarz. Że komputer nie zastąpi spotkania
"na żywo".
Aby tradycja, zwyczaj trwały, trzeba je pielęgnować, inaczej wszystko się skończy, pozostanie kontakt ale nie w realu.
Na wsiach jeszcze to się trzyma.
A miasto?
Miasto zrobiło się chłodne, zamknięte, skąpe, zazdrosne i jakieś obce.
Dziś wielu z nas ma „przyjaciół”, którzy mieszkają… nie wiadomo gdzie. Z grubsza kojarzysz dzielnicę — i to wszystko. A może nawet to zbędne.
Za to jesteśmy tacy mądrzy. I sprytni.
I leniwi. I zamknięci.
I strasznie samotni... Choć tylu mamy znajomych...