24/10/2025
40 lat przeżyłam jako osoba neuroróżnodna. Z autyzmem i z ADHD. I mam też takie dzieci.
Ok. Nie ogarniam czasu, nie wiem, ile trwa pięć minut, a ile 50. Męczę się z blokowanymi funkcjami wykonawczymi, tymi szmatami, co wiążą ci ręce nogi, gdy musisz coś wykonać, coś prostego, jak na przykład umycie naczyń, odłożenie czegoś na miejsce, odpisanie na prostego maila i wiesz, jak to zrobić, wiesz, że musisz to zrobić, a ręka nie może tego zrobić i nie wiesz, czemu, więc jako leń, jakby określił cię poboczny obserwator, trzy godziny układasz kolorami wszystkie ubrania w szafie albo pielisz ogród dopóki nie zasłabniesz, bo stereo w głowie zagłuszyło żołądek, który od rana krzyczał "jeść", a jest już 18. A ty nawet nie czujesz głodu.
Trudny jest lęk przed każdą nowością i ciągłe kłótnie z mapami google, które proponują ci nową, lepszą trasę, ale słowo "nowa" jest kluczowe, więc stoisz w korku na starej, ale znanej, setki razy przejechanej drodze i nawet nie jest ci żal, że wrócisz 40 minut później do domu.
Irytująca jest ta autystyczna potrzeba porządku, zorganizowania, schematów i ADHD-owy chaos, który rujnuje każdą próbę zorganizowania przestrzeni.
Zawstydza i gnębi wybiórczość jedzeniowa, która na wszelkie namowy, żeby spróbować coś nowego, coś, co przyjaciółka uwielbia, coś, co przygotowała lub przyznanie się, że tak, to kolejna rzecz do zjedzenia, której nie tknę nawet kijem przez szmatę, reaguje zwrotami żołądkowymi i jeszcze mniejszym uczuciem głodu, wreszcie znaczną utratą wagi i problemami ze zdrowiem, które każdy komentuje "ojej, jak pięknie schudłaś!".
Mogłabym wyliczać i wyliczać, ale... po co?
40 lat przeżyłam jako osoba neuroróżnodna. Napisałam lub współtworzyłam książki, kończę trzecie studia, sama utrzymuję dom i dzieci, opiekuję się dwoma psami, czterema kotami i drobiem. Mieszkam w lesie, mam przyjaciół i jedyne, z czym sobie nie radzę, to relacje z ludźmi, z którymi nie chcę mieć relacji, bo chcą zmienić mnie w kogoś, kim nie chcę być, czyli oni też nie chcą tej relacji ze mną, ale coś im mówi, że warto.
Pamiętam, gdy usłyszałam diagnozę synów, obu naraz, i moja reakcja była prostym zaprzeczeniem i próbą negocjacji, że może chociaż tylko jeden? Nie obaj? I pamiętam ten strach, co to będzie, jak oni sobie w życiu poradzą.
Tylko, kurde - co to daje? Ten lament?
Co mi da to skupianie się na dramatach bycia w spektrum i płaczu, że z tyloma rzeczami przez mój mózg sobie nie radzę? A co mi da spojrzenie, ile rzeczy dzięki mojemu mózgowi mogę zdziałać?
Pamięć fotograficzna zdała za mnie kilka egzaminów, na hiperfok**ie skończyłam w miesiąc książkę, z której, po zostaniu samodzielną mamą, utrzymywałam się przez pół roku.
Piszę, jak piszę, bo myślę obrazami, czuję je, są we mnie tak głęboko, że jestem w stanie je nakreślić kilka lat po zdarzeniu z detalami takimi jak gęstość i wilgotność mgły nad polem purchawek trzy lata temu, gdy stałam rano i patrzyłam na jelenie, z których jeden odróżniał się od innych wyraźnie jaśniejszymi nogami.
Wielu emocji, wrażeń, które opisywałam, gdy zaczęłam prowadzić blog - nie przeżyłam. Ja je odczułam. Tak jak odczuwam na zajęciach na studiach, że ktoś w grupie jest zdenerwowany czy smutny. Czuję to każdym porem, choć twarz tej osoby nie powie mi nic konkretnego.
Dlatego każde wyjście do ludzi jest bardzo obciążające, dwa dni potem regeneruję się i nie odzywam do nikogo, ale też każde daje mi tyle materiału do opisania, do ujęcia w słowa, że czasem jestem przerażona, czy zdążę to wszystko opisać.
Mam też algorytmy, które działają w sytuacjach kryzysowych, gdzie potem ludzie pytają, jak zdołałam opanować nerwy wtedy czy kiedy indziej. No jak miałam ich nie opanować, jeśli tysiąc razy ćwiczyłam setki możliwych katastrof, które mogą nadejść i jak na nie zareaguję. Nazywam to trybem robota, bo kiedy wszystko się wali, bywam robotem, który mechanicznie robi po kolei to, co trzeba, odkładając na bok jakieś jęki czy wątpliwości, które na co dzień rozwalają mi dzień. Ale w kryzysie? Chowają się przerażone.
Nie byłabym sobą, gdybym była inna - mawiał klasyk 😉 Ale cała kreatywność, sposób postrzegania świata, sposób jego opisu, jego odczuwania, dobre życie, którym żyję, otoczona ludźmi, którzy mnie rozumieją i nie starają się zmienić, dwójka uzdolnionych dzieci, tak bardzo uzdolnionych, że sama czuję respekt, to wszystko mam dzięki temu, że moje AuDHD jest zwyczajnie zajebiste. Wkurzam się na nie jak na starego męża, co raz obiecał i nie trzeba mu co rok przypominać, ale nie zostawię aż do śmierci.
Bo lubię to, kim jestem.
I mimo że rozumiem przerażenie, obawy, strach każdego, kto usłyszał lub usłyszy tę diagnozę - też przez to przechodziłam - wierzę głęboko, że inni też polubią tę ciut inną, ale wspaniałą ścieżkę, jaką idą nasze mózgi.
Bo ten świat jest czasem przytłaczający.
Ale też jest za*****ty.